wtorek, 25 października 2016

Mentalność dziecka...jak być sobą z mojej perspektywy.

"Nie pragnij być lepszym od innych, najpierw bądź samym sobą"
_____________________________________________

   Dziś kończę X lat. Według społeczeństwa powinnam stać prawdopodobnie gdzieś na granicy dzieciństwa a dorosłości. Ponad połowę moich myśli zajmować powinna moja przyszłość...zupełnie tak, jakby teraźniejszość nie miała istotnego znaczenia. Najczęstszym pytaniem, jakie słyszę jest "i co teraz? jak ci poszła matura? idziesz na studia? a co chcesz w życiu robić?", a kiedy odpowiadam "tylko jedno jest pewne; będę podróżować", zazwyczaj spotykam się z niezrozumieniem i pewnego rodzaju krytyką.

   Każdy z nas posiada taki impuls, który pcha go w pewnym kierunku. Niekiedy impulsowi pomaga złudzenie...przeszłość...życie... Bo przecież "skoro zawsze dobrze się uczyłem a moja poprzeczka była wciąż podnoszona, to nie ma innej opcji, niż dobre studia" / "skoro nigdy nie udawało mi się w szkole i nie miałem do tego motywacji to chyba się do tego nie nadaję...znajdę pracę"... Nie mamy odwagi myśleć. Nie mamy odwagi zadawać sobie pytań, nie biorąc pod uwagę tego co wypada, co pomyślą inni... Nie mamy odwagi realizować swoich planów, bo ktoś kiedyś powiedział, że to nie dla nas, że jesteśmy stworzeni do czegoś innego.

   Zadajmy sobie jednak kilka podstawowych pytań... Kto stworzył granice? Dzięki komu powstały schematy? Kto wymyślił pieniądze? Kto postanowił, że w wieku kilku lat powinniśmy iść do przedszkola, później do szkoły...na studia...i do pracy? Nikt inny jak człowiek. To nie świat wymaga od nas określonego życia, to nie życie wybiera nam plany, to nie "ten cholerny XXI wiek" nakazuje nam żyć wedle pewnych reguł... To człowiek. Pozwalamy tworzyć się innym ludziom. Nie robimy tego z tego powodu, że musimy, że tak trzeba...robimy to, ponieważ się boimy. Nie chcemy wychylać się z tłumu, by uniknąć krytyki. Razem z krytyką często unikamy szczęścia. Nigdy nie pozwalamy samym sobie krzyczeć, mówimy szeptem o tym, o czym marzymy, jeśli te marzenia są inne...

   Jedyną słuszną prawdą jest to, że nie ma czegoś takiego jak "normalność". To tylko ogłupiające określenie przypisane temu, co proste. Każdy z nas jest kimś. Największym błędem ludzkości jest mówienie o ludziach, jako o ogóle... Jedni czują się bezpiecznie w pewnym określonym schemacie, we własnych czterech ścianach, z rodziną, z pracą...inni znajdują to bezpieczeństwo w przygodzie, nawet jeśli ta przygoda trwać ma całe życie... I co w tym złego? Nic. A mimo to nieodłączną częścią realizacji siebie jest krytyka otoczenia.

   Gdybym była słaba, zrezygnowałabym z marzeń, ponieważ daleko im do tego, co ustalono...ponieważ powiedziano mi kiedyś "słuchaj, masz fobię społeczną, nie dasz sobie rady"...ponieważ "kasa jest podstawą poprawnego funkcjonowania"... ponieważ moje X lat zobowiązuje do "normalniejszych" planów i zaprzestania wierzenia w magię. Ale jestem silna. Silna i zajebiście szczęśliwa. "I co, Martyna, co będziesz w życiu robiła?", "Rzucę wszystko i wyjadę, będę napawała się miłością, powietrzem, wolnością... wrócę gdy najdzie mnie na to ochota, a wtedy pomyślę co dalej". A jeśli stwierdzę, że popełniłam błąd? Trudno. Jestem tylko człowiekiem. Popełniam w życiu masę błędów. I myślę, że warto...dla realizacji siebie, dla wolności, szczęścia...

Odliczam czas do nowego życia. Nie dorastam. Moje X to tylko liczba. Mentalnie wszyscy jesteśmy dziećmi. I mamy prawo ustalać własne reguły. 

________________________________________________



środa, 28 września 2016

Ostatnie dni w Chorwacji (Jeziora Plitwickie, Primosten) i powrót do Polski...

 Najważniejsze w życiu jest to, aby zrozumieć, że wyścig po szczęście tak naprawdę nam to szczęście odbiera. Życie jest tylko jedno, a ciągły bieg skutecznie je skraca. 
__________________________________________

  Mieliśmy zaplanowane miejsca, które chcemy odwiedzić w Chorwacji, zazwyczaj nic nie planujemy... I tym razem wyszło zupełnie inaczej. Łapaliśmy na Makarską. Po krótkiej chwili pojechaliśmy kawałek za Dubrovnik i zostaliśmy wysadzeni na drodze, przy której nie było praktycznie nic. Największym minusem był brak sklepu i kończąca się woda. Upał był okropny, a w pobliżu żadnego cienia. Nawet kawałeczka. Po krótkiej chwili łapania, udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, w którym przesiedzimy najgorszą temperaturę. Trafiliśmy za jakieś gospodarstwo, pod mostek, gdzie było zimno i przyjemnie. Właściwie zasnęliśmy...chętnie przesiedziałabym tam do wieczora, ale Damian uparł się, żebyśmy wyszli na drogę. Łapaliśmy znowu... W końcu zatrzymał się tir, kierowca jechał do Zagrzebia, bez chwili wątpliwości stwierdziłam "jedziemy". Po drodze zastanawialiśmy się, gdzie możemy wysiąść, usilnie chcąc uniknąć pobytu w stolicy. Droga miała być dłuuuga i trwać około dziewięciu godzin. Ogarnęliśmy, że możemy pożegnać się z naszym kierowcą chwilę przed Parkiem Narodowym Jezior Plitvickich, którego za nic nie chcieliśmy przegapić. Byliśmy wyczerpani, głodni, spragnieni...nie mieliśmy już prawie nic z zapasów jedzenia i picia. Kierowca okazał się jednak wyjątkowo łaskawy... Praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy, on zupełnie nie znał angielskiego, my chorwackiego i porozumiewaliśmy się tylko na zasadzie "my po polsku, on po chorwacku" (język chorwacki jest dosyć podobny do naszego). Zaprosił nas na obiad w restauracji. Chyba nigdy tak bardzo nie ucieszyłam się na wiadomość o obiedzie...w takich chwilach docenia się to, czego nie doceniamy na co dzień... Po zjedzeniu mój humor zmienił się diametralnie. Kierowca, widocznie widząc że wyglądam jak zombie, kazał się położyć i spać. Przespałam więc kilka godzin, aż w końcu podróż dobiegła końca. Byliśmy niedaleko Jezior Plitvickich. Szybko też znaleźliśmy miejsca na namiot, ogarnęliśmy wodę i udało nam się wziąć prysznic w polu (podróże uczą mycia się jedną butelką wody praktycznie wszędzie. I to dokładnie:).

   Następnego dnia byliśmy na miejscu. Do Jezior dojechaliśmy z Chorwatem, mieszkającym kiedyś w Warszawie. Cieszył się, że może porozmawiać po polsku. Już sam początek parku był niemiłosiernie zatłoczony. Ludzie z najnowszymi modelami telefonów sztucznie się uśmiechali i robili sobie selfie wszędzie, opowiadając po drodze, które z nich wyląduje na instagramie czy fejsie. Chyba nigdy nie przywyknę do takich klimatów. Mam nieodparte wrażenie, że powoli stajemy się robotami. Że rządzi nami technologia, a nasze mózgi przestają samodzielnie myśleć. Szkoda że większość osób tego nie dostrzega i myśli że tylko "podąża za duchem czasu". Po prostu przestawiamy się z realnego świata w wirtualny i w takich właśnie miejscach idealnie to widać. Już nie ogarniamy rzeczywistości. Nie raz ktoś dosłownie naskoczył na kogoś innego, bo przypadkowo wszedł mu w kadr. Na jednym odcinku facet kazał swojemu dziecku podpłynąć do wodospadu, mimo że pływanie jest tam zabronione, po to by zrobić mu zdjęcie, a gdy jedna z przewodniczek pytała "czyje to dziecko?", wyparł się go. Ważne że zdjęcie było.

   Sam park zachwyca. Masa jezior z wyjątkowo czystą, błękitną wodą i różnego rodzaju wodospady napawają spokojem i optymizmem. Spędziliśmy tam cały dzień, rozkoszując się tym pięknem i próbując nie zwracać uwagi na tych najbardziej irytujących ludzi.

Park Narodowy Jezior Plitvickich założony został w roku 1949, zajmuje powierzchnię około 297 km2, w okresie letnim jest odwiedzany przez kilka tysięcy turystów dziennie! Głównym cudem parku jest 16 jezior krasowych połączonych ze sobą licznymi wodospadami. 








   Następnego dnia dotarliśmy na plażę w Primosten. Plaża ta jest typowo kamienista, ale plusem było to, że nie została cała zdominowana przez turystów – mimo drobnej niewygody, było przynajmniej gdzie usiąść. Spędziliśmy tam noc. Podszedł do nas strażnik, ale pozwolił nam zostać do rana, każąc zwinąć się o piątej. A od rana obijaliśmy się, co chwilę się kąpiąc…przesadziliśmy jednak konkretnie ze słońcem. Nie czułam, że się palę. Generalnie poczułam moje oparzenia godzinę po zejściu z plaży i wtedy też myślałam, że właśnie umieram. Nigdy nie czułam chyba takiego bólu. Nasza głupia nieuwaga spowodowała, że mieliśmy problem z wykonaniem jakiegokolwiek ruchu. Brawa dla nas!



   Nie pojechaliśmy tego dnia daleko. Noc spędziliśmy w nietypowym miejscu – na kamieniach nad stacją, budząc się ze zgrają małych towarzyszy w namiocie… Nie spaliśmy praktycznie w ogóle. Wtedy przeszło mi nawet przez myśl „chcę wracać”. I niedługo po tym zaczął się nasz powrót do Polski…żałowałam. Chciałam zostać dłużej w podróży, choć niekoniecznie w Chorwacji. W planach pojawiła mi się Mołdawia, Ukraina, powtórnie Norwegia i tak dalej… Ta podróż jednak powoli dobiegała końca. Gdzieś w myślach już byłam w innych zakątkach świata…

   Ostatnią noc spędziliśmy przy stacji w Chorwacji. Wtedy właśnie pierwszy raz złapał nas deszcz. Przeciekł nam cały namiot, ale nie miałam zamiaru nigdzie stamtąd iść. Leżeliśmy jakiś czas praktycznie w kałuży,aż przyszła burza. Wtedy bez zastanowienia schowaliśmy się do stacji. Droga, jaką przebyliśmy biegiem z namiotu spowodowała, że byliśmy cali mokrzy, nie mogąc się przebrać, bo plecaki też były przemoczone. Siedzieliśmy skuleni na jednej z ławek, czekając aż przestanie padać. Nad ranem zwinęliśmy namiot i stanęliśmy na wylotówce, na której staliśmy już cały poprzedni dzień. Złapaliśmy w końcu kierowcę busa, który obdarował nas śniadaniem (woził owoce), ale wysadził nas na środku autostrady. Jako że rok temu płaciliśmy za to mandat, udaliśmy się na inną drogę i mimo że początkowo mieliśmy wrócić od razu przez Węgry, znaleźliśmy się w Słowenii. Tam spotkaliśmy trzech autostopowiczów z Francji, którzy łapali drugi dzień na Budapeszt i w końcu zmarnowani udali się na pociąg. My bez większych nadziei stanęliśmy na wylocie…minęła minuta i…złapaliśmy busa, którego kierowca jechał prosto na Budapeszt! Zawiózł nas nawet na wylot, mimo że wydłużyło to jego drogę o jakąś godzinę! Następnego dnia rano byliśmy w Polsce…z masą własnych opinii o krajach bałkańskich…ze smutkiem, ale i z odrobiną ulgi…z nowymi odkrytymi w sobie cechami charakteru…i z wieloma przygodami zapisanymi we wspomnieniach.


   Podróżując, jestem prawdziwą sobą. Te drobne wypady motywują do spełniania największego z marzeń podróżniczych… Dziś wiem, że „NIEMOŻLIWE NIE ISTNIEJE”, że można „PRZESUNĄĆ HORYZONT”.

poniedziałek, 5 września 2016

Początek w Chorwacji; dzień pierwszy (Dubrovnik)

 "Podstawą szczęścia jest wolność, a podstawą wolności - odwaga"...
___________________________________________________

  Nad ranem ze zgorszeniem wywlokliśmy się z leżaków. Oczy miałam na wpół otwarte i chyba dawno nie wyglądałam aż tak okropnie; moja twarz przypominała bardziej twarz osoby będącej tydzień w buszu,nie dwa tygodnie na Bałkanach. Orzeźwił mnie jednak zimny prysznic, za który na plaży w Ulcinj nie trzeba było płacić - pierwsze piętnaście minut przygotowywałam się do wejścia pod lodowatą wodę, ostatecznie jednak dałam radę, a prysznic był tym, czego potrzebowałam po dwóch dobach bez możliwości umycia się... Dzień rozpoczęliśmy najlepiej, jak mogliśmy to zrobić - obfitym śniadaniem (tylko obfitym, pożywne nie było w żadnym stopniu - zjedliśmy zupki chińskie, zagryzając chlebem z pasztetem wegańskim, który trzeba było dokończyć, bo robił się po prostu czerstwy). Największy minus krajów Bałkańskich - brak bułek. Musieliśmy zadowalać się chlebem od początku pobytu w Macedonii, co wydawało mi się bardzo niepraktyczne.

   Tego dnia chcieliśmy prawdopodobnie dostać się do Kotoru; sama już nie pamiętam. Wiem, że przed południem wylądowaliśmy w Budvie, nie mając najmniejszej ochoty ruszać dalej. Po krótkim czasie znaleźliśmy plażę. Postanowiliśmy zostać tam do jutra, chociaż wydawało się to średnio dobrym pomysłem - plaża była cała zawalona ludźmi, do tego wyjątkowo mała, nie wspomnę o kamieniach, które gdzieniegdzie były ogromne.  Zaczęło się ściemniać, więc zostawiłam Damiana i wybrałam się na poszukiwania lepszego miejsca - miałam cichą nadzieję na takie, w którym będziemy mogli rozbić namiot. Wróciłam jednak po jakimś czasie ze słowami "nic z tego". Wszędzie ludzie, sklepy itd... Niechętnie udaliśmy się więc na przystanek, z którego łapaliśmy na Kotor. Po krótkim czasie zatrzymał się młody facet z łamanym angielskim, któremu wytłumaczyliśmy żeby wysadził nas przed miastem, bo chcemy się rozbić na dziko. Tak też zrobił...okolica jednak średnio nam sprzyjała, wszystko należało do czegoś... Fragment zieleni znajdował się wyjątkowo blisko stacji (nie pozwolono nam się rozbić), drugi fragment zieleni był niemalże przy wejściu do marketu budowlanego (nie pozwolono nam się rozbić), do tego było ciemno i mało co było widać. Zboczyliśmy jednak nieco z drogi i trafiliśmy na podwórko, na którym stała akurat starsza pani. Nie znała angielskiego, więc po drobnych nieporozumieniach, Damianowi udało się wytłumaczyć, że chcemy rozbić namiot i zapytać czy jest taka możliwość. Starsza pani od razu zaczęła się uśmiechać i wskazała nam miejsce. Później zawołała syna, który znał angielski; upewniał się, czy przypadkiem czegoś nam nie potrzeba. Po raz kolejny mieliśmy styczność z ludzką gościnnością...

Plaża w Budvie

Perspektywa "z namiotu" - drugi nocleg w Czarnogórze

   Następnego dnia zabrała nas do Chorwacji Rosjanka, która była pierwszą kobietą-kierowcą podczas tej podróży. Pierwszym naszym przystankiem był Dubrovnik; miasto zdecydowanie mnie urzekło wizualnie, choć jednocześnie było niemiłosiernie zatłoczone. Kręte uliczki i mnóstwo schodów dodawały mu tajemniczości i pewnego rodzaju magii. Nie lubię miast, jednak to było nadzwyczaj przyjemne. Tam też pierwszy raz spróbowaliśmy sławnych bałkańskich "burków", udało nam się dostać te nadziewane ziemniakami, które zdecydowanie polecam!

Burek - rodzaj nadziewanego placka popularnego w krajach śródziemnomorskich i arabskich. Nazwa pochodzi od tureckiego czasownika "bur" - oznaczającego "zawijać, zakręcać". 

   Mimo że miasto było ładne, wewnętrznie czułam że czegoś mi brakuje. Ciężko mi było odnaleźć się wśród przepychających się tłumów, robiących selfie w każdym możliwym miejscu, sztucznie się uśmiechając i podziwiając wszystko prawie wyłącznie przez pryzmat ekranu telefonu.

   Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie znajdziemy tu logicznego miejsca na namiot,ale po ostatniej nocy na podwórku w Czarnogórze byliśmy dosyć wypoczęci i nie potrzebowaliśmy jakoś szczególnie dobrej miejscówki. Wylądowaliśmy więc w parku - rozłożyliśmy się w pobliżu huśtawek dla dzieci i w otoczeniu irytujących komarów. Nastrój tego wieczoru jednak nam sprzyjał i nie mieliśmy ochoty narzekać; obróciliśmy to raczej w żart. Oprócz malowniczych poranków na łonie natury, bywają również takie... Mieliśmy spać na zmianę, aby jedna osoba mogła czuwać. Oczywiście poszłam spać pierwsza, a planowa zmiana miała być po dwóch godzinach, jednak zasnęłam snem twardym, nie słyszałam nawet ogromnego psa, który podobno obszczekał nas w nocy. Obudzona przez Damiana, stwierdziłam zaspanym głosem "jasne, będę czuwać, idź spać", po czym z powrotem zasnęłam. Obyło się jednak bez żadnych niebezpiecznych sytuacji...ani bez policji, która co jakiś czas krążyła gdzieś w pobliżu.

...monotonia podczas łapania...i karton zakrywający mi twarz ;p

Droga do Chorwacji - kawałek przepłynięty promem 

Uroki Dubrovnika - tysiące schodów i wąskie uliczki...

...i moje ulubione, gigantyczne roślinki:)

Uliczny zarobek...wzbogacanie się na pięknie kolorowych papug... 

CDN.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Albania - kraj kontrastów (CZ II) plus nocleg w ULCINJ

Podróże bez wątpienia pozwalają napawać się pięknem i nie myśleć o monotonnej codzienności...są przede wszystkim wolnością, ale także ciężką nauką. Zdobywając doświadczenie - zdobywamy wiedzę; zdobywając wiedzę - stajemy się silniejsi...bardziej spragnieni dalszych podróży...dalszych doświadczeń...i dalszych nauk... 

Zmęczenie, którego tak często się doznaje, częsty brak logicznego miejsca do spania, nierzadko również brak posiłków i liczne załamania...to wszystko uzależnia. 

Pokonujesz to, trwasz w tym, bo wiesz że tego właśnie pragniesz...czym są problemy napotykane podczas bycia w drodze w porównaniu do problemów dnia codziennego? Dla mnie są, mimo wszystko, wyłącznie błahostką. 
____________________________________________________________

   Poranek. Obudził nas starszy Albańczyk, który dzień wcześniej udostępnił nam leżaki do spania. Musieliśmy szybko się zwinąć, gdyż ruch na plaży rozpoczynał się wyjątkowo wcześnie. Ostatni raz wykąpaliśmy się w wyjątkowej wodzie Adriatyku na plaży w Durres, zjedliśmy resztki chleba z pasztetem wegańskim, nakarmiliśmy bezdomne psy i ruszyliśmy na wylotówkę w stronę Szkodry. Wydawało nam się, że znaleźliśmy dobre miejsce, ale...nie dało się tam stać. Dosłownie. Przy każdym wyciągnięciu kciuka, sypały się różne oferty : "Tirana!" "no Tirana, Shkoder...no money..." "Tirana is okey! 20 euro!". Upierdliwi taksówkarze...kierowcy busów...ludzie na ulicy... Wszyscy zagadywali i wszyscy chcieli kasy. Oferty były przeróżne, niektórzy usilnie chcieli zrobić z nas głupich turystów i dawali nam jakieś absurdalne ceny. Przegrana. Poszliśmy dalej; przechodząc przez most. Obraz mostu mam do dzisiaj przed oczami. Mała dziewczynka w wieku może sześciu lat siedziała sama na murku z wyciągniętymi rączkami. Te dzieci nie żebrają dla siebie. Żebrają dla rodziców lub osób, którzy je wynajmują. Rodzice lub osoby wynajmujące siedzą gdzieś dalej, bacznie obserwując. Dziewczynka musiała być wyjątkowo nieśmiała (czyt. jeszcze nie "wytresowana"), bo nie nagadywała, nie ciągnęła za ubranie, nie krzyczała z daleka "money, money", tylko siedziała...i miała najsmutniejszy wyraz twarzy, jaki kiedykolwiek widziałam. Takich chwil nie lubię...

Jedna z bezdomnych suczek na plaży w Durres - jak widać, karmiąca...


   Po krótkim czasie znaleźliśmy lepsze miejsce...tzn miało być lepsze... Zadowoleni stanęliśmy i wycięgnęliśmy kciuka. Minęła chwila. Zatrzymało się kilka samochodów. Wszyscy zbyli nas po naszej początkowej informacji, że nie mamy pieniędzy. Trudno... Łapaliśmy dalej...dalej........dalej........... Chyba muszę tu wspomnieć o tym, że ich potrzeba zarobienia na autostopowiczach nie jest nieuzasadniona ani egoistyczna. U nich autostop działa jak taksówka i tyle... Dla nich jest to po prostu dodatkowy zarobek. U nas też nie oddają produktów w sklepie tak po prostu za darmo, to działa na tej samej zasadzie...szczególnie w częściach Albanii, które nastawione są na turystów i zarobienie na nich. Nie zrażałam się jakoś szczególnie, poza tym że było mi tak gorąco, że chciałam po prostu usiąść i poczekać do wieczora. Podszedł do nas młody Albańczyk. Już myślałam, że przyszedł zaproponować jakiś mega drogi transport i miałam na końcu języka "NO!", ale okazało się, że chce nam pomóc. Wytłumaczył nam, gdzie jest dworzec pks i powiedział, że za busa zapłacimy dużo mniej niż za autostop. Bylibyśmy w stanie to zrobić, gdybyśmy...mieli jakiekolwiek pieniądze, nie licząc równowartości kilku złotych. Staliśmy więc dalej, a razem z nami Albańczyk, który miał nieodpartą chęć porozmawiania i pomocy. Chwilę później przyszli Włosi. Nie rozumieliśmy co mówią, ale ster od razu przejął nasz pomocnik i wytłumaczył im, ile kosztuje bus do Shkoder. Włosi nie zastanawiając się długo, dali nam potrzebne pieniądze. Serio...tak po prostu. Początkowo nie chciałam ich przyjąć, ale nalegali, a ja sparzona słońcem stwierdziłam, że zaraz tu zemdleję. Było z 40 stopni. O 20 za dużo! Słońce i plecaki to złe połączenie...ale cóż... Udaliśmy się na dworzec. Jakieś trzy kilometry - niedużo. Gdyby nie to że chwilę później wracaliśmy na wylot...do busa mieliśmy kilka godzin czekania. Przy okazji straciliśmy cały nasz napój, a brak pieniędzy nie pozwolił nam kupić wody, nie licząc małej butelki; musieliśmy już na maksa oszczędzać. Brawo. Nie mogłam odmówić. Jakieś dzieciaki podbiegły do mnie na dworcu, pokazując palcem na picie. W ten sposób straciliśmy to, co było dla nas najcenniejsze w czterdziestostopniowym upale. Postanowiliśmy spróbować złapać coś taniego i dać pieniądze przeznaczone na busa. W końcu zatrzymaliśmy jakiś autobus, którego kierowca początkowo zaproponował nam kwotę, jakiej nie mieliśmy, ale widząc, że się nie zgadzamy, sporo zszedł z ceny...


   W Shkoder złapaliśmy samochód z mężczyzną, który podwiózł nas kawałek w stronę granicy z Czarnogórą. Nie...to nie miało być tak. Chciałam zostać w Albanii dłużej, ale w pewnym momencie przeszło mi przez myśl "pieprzę ten kraj, tych wkurzających taksówkarzy, ludzi którzy próbują cały czas nas oszukać, poza tym mamy mało hajsu, bo nie umiemy nim dysponować, geniusze". Wiele się jeszcze muszę nauczyć w tych moich podróżach... Nie żywię urazy do Albanii - w ramach uściślenia. Byłam zmęczona, było mi gorąco, na jakiekolwiek propozycje teksówkarzy po drodze reagowałam już niemalże agresją, jedyne czego pragnęłam, to sen i przejście granicy...do której mieliśmy jakieś pięć kilometrów - według naszego kierowcy. Mój nastrój był zmienny - takie sytuacje są najgorsze ze wszystkich możliwych. Chwilami byłam bliska łez, potem wściekła na cały świat i usilnie chciałam kogoś "zabić", a za moment śmiałam się z otaczającego mnie świata i z tego, że przed chwilą mówiłam w złości tak komiczne i absurdalne rzeczy! Jakiś czas wcześniej zaopatrzyliśmy się w wodę z pozostałości albańskiej waluty - przekonani, że i tak za chwilę będziemy już w Czarnogórze... Niestety spragnieni i bezmyślni - dosyć szybko wypiliśmy całość. Ale że mamy nad sobą kogoś, kto pilnuje nas zawsze - przez całą drogę i w każdej podróży......skończyło się to tym, że po chwili butelka magicznie się napełniła. Mijaliśmy mały, wyjątkowo ładny domek - typowo albański, z mułem spacerującym po podwórku, gdy zawołał nas gospodarz, bo...ZAUWAŻYŁ NASZĄ PUSTĄ BUTELKĘ PO WODZIE... Nie mówił po angielsku, nie zrozumiał naszego pytania o to, ile kilometrów nam zostało do granicy, ale dał nam wodę, jabłka i życzył powodzenia.

   Nie wiem, ile kilometrów mieliśmy do granicy, ale gdy ją przeszliśmy, po prostu padłam... Wcześniej jednak zaatakowały nas dzieciaki, żebrzące początkowo o pieniądze, później o wodę, którą znowu straciliśmy. Ale to wróci...zawsze wraca. Co ciekawe i bardzo paradoksalne...z granicy złapaliśmy albańskiego taksówkarza, który stwierdził że nasz brak pieniędzy nie jest problemem. Albania chyba zawsze będzie dla mnie zagadką... Wysiedliśmy w Ulcinj - nadmorskiej miejscowości położonej blisko granicy. Stwierdziliśmy, że spędzimy noc na plaży...pokierował nas na nią jakiś chłopak, mówiąc że mamy 10 kilometrów do przejścia. W porządku...upał trochę ustał, więc nie było tragedii. Poza tym że po drodze zabłądziliśmy i nadrobiliśmy tych kilometrów jeszcze z 5.....było super. Naprawdę. Zmęczenie tak uderzyło nam do głowy, że gadaliśmy jakieś głupie rzeczy, a później się z tego śmieliśmy.....jeszcze później wkurzaliśmy się na siebie nawzajem.... szukaliśmy u siebie wsparcia... rzucaliśmy plecakami, rządając od drugiej osoby przerwy i dodając "dalej nie idę" - to taki bunt! a później znowu się śmieliśmy z naszych napadów złości....... (podróżowanie we dwójkę jest cholernie trudne w takich chwilach!). Jeszcze nigdy w moich podróżach nie miałam tylu emocji na raz... Moja ulga po dotarciu na plażę była tak wielka, że......właściwie to nie była wielka. Byłam tak zmęczona, że nie umiałam się nawet cieszyć, mimo że plaża była naprawdę cudowna (POLECAM PLAŻE W ULCINJ - ALE TYLKO WTEDY, GDY NIE ZROBIŁO SIĘ W JEDEN DZIEŃ CZTERDZIESTU KILOMETRÓW Z PLECAKIEM W UPALE). Szybko ulokowaliśmy się na leżakach i poszliśmy spać...byłoby cudownie, gdybym nie została obudzona o drugiej w nocy przez...skrzypiący parasol...i podmuchy wiatru... Dawno nie byłam tak wściekła jak w tamtym momencie... Po najbardziej męczącym dniu nie udało mi się nawet wyspać (a umiem spać niemalże wszędzie!). Jednak dzień dobiegł końca...czekaliśmy na kolejne... Zdecydowanie korzystniejsze, choć klimatu Rumunii - najcudowniejszego na świecie, już nie poczuliśmy...

Plaża w Czarnogórze i "przeklęte parasole" xd 


CDN :) 

wtorek, 9 sierpnia 2016

Albania - kraj kontrastów... (CZ. I)

"Lepiej zobaczyć coś raz, niż słyszeć o tym tysiące razy"
____________________________________________
   Są na świecie miejsca, które w krótkim czasie potrafią wywołać burzę emocji; wyjątkowo sprzecznych i na tyle pogmatwanych, że nawet nie da się ich dokładnie zdefiniować... Jeszcze dwa lata temu nie przypuszczałam, że podróże staną się moim życiem...że nie będę potrafiła usiedzieć w domu i w tak silny sposób będzie mnie ciągnęło do bycia w drodze; do upragnionej wolności... No właśnie...nie tylko wolności. Przede mną dzika Azja i  Afryka, a ja rozklejam się już w Europie... W takich chwilach mogę sobie powiedzieć tylko jedno... I nie jest to zdanie, które pozornie najlepiej pasowałoby do tej sytuacji, nie są to słowa : "daj sobie spokój, nie wytrzymasz tego, bo zjada cię wrażliwość", mówię sobie : "przecież umiesz wytrzymać więcej niż ci się wydaje, tak jest zawsze". Nie powinnam tego robić, ale robię...i jest mi z tym lepiej.

   Przed wyjazdem do Albanii słuchałam wiele opinii na ten temat. Ponoć jest to kraj, który można albo pokochać, albo znienawidzić. Ja mam zupełnie inne zdanie - do dziś nie mam opinii o Albanii, którą mogłabym "ot tak" komukolwiek przedstawić. Nie kocham jej, nie nienawidzę...nie mogę wypowiadać się o niej ani w pozytywach, ani w negatywach. Wyjeżdżając w tą podróż, moim głownym celem i marzeniem była właśnie "Ona" - teraz w zasadzie nie mam najmniejszej ochoty, by do niej wrócić.

   Granicę Macedonii z Albanią przekroczyliśmy z dwoma mężczyznami, jadącymi do Durres. Początkowo łapaliśmy na Tiranę, ale przystanek nad morzem w sumie nam sprzyjał - "może nawet uda się nam spędzić na plaży noc...byłoby fajnie"... Po drodze zatrzymaliśmy się na jednym ze straganów, pierwsze co rzuciło mi się w oczy to mały chłopiec, może dziewięcioletni, sprzedający owoce, paląc przy tym papierosa (jak się później okazało - nie są to pojedyńcze przypadki - u nas próbują papierosów w wieku może 11 lat, zaciągając się nieumiejętnie i chowając się przy tym gdzie tylko można - tam palą młodsi, z ogromną wprawą i na widoku). Pierwszy raz przez całą, dosyć długą drogę jechałam, nie mogąc nawet na chwilę oderwać oczu od mijanego widoku. Mimo że zawsze czuję ten dreszczyk, wjeżdżając do nowego kraju - teraz czułam go jakby ze zdwojoną siłą. To jest uczucie, którego nie da się opisać! 

Kilkanaście kilometrów za granicą



   Plaża jednak mocno nas rozczarowała - ciężko było się przez nią przecisnąć. Leżak przy leżaku. Nie wiedzieliśmy, czy ktoś miałby coś przeciwko, gdybyśmy się na nim położyli, więc po długiej drodze w poszukiwaniu kawałka wolnego miejsca, usiedliśmy na piasku. Zagadało  do nas kilku Albańczyków, pytając skąd jesteśmy i krzycząc przyjazne "Welcome to Albania!". Jednak dosłownie minutę po znalezieniu miejsca, usłyszeliśmy również dosyć agresywnie wypowiedziane "money, money!". "Damian, oni żebrają, próbują od nas wyłudzić kasę, czy chodzi o to, że to prywatna plaża?" - miałam wątpliwości, jednak po krótkim czasie i wywnioskowaniu, że się nie odczepią, poszliśmy kawałek dalej. Plaża nie była prywatna. A woda była najwspanialszą wodą, w jakiej kiedokolwiek się kąpałam...płytko, ciepło, brak fal - idealnie dla mnie. Oprócz masy ludzi towarzyszył nam pies...kulał, a łapę miał nieprofesjonalnie owiniętą jakimś skrawkiem bandaża. Nikomu nie wadził, nie robił nic, co mogłoby komukolwiek przeszkadzać...został jednak potraktowany deską. Przez sprzedawcę sklepu plażowego... Pies z piskiem podreptał dalej, a on ponownie zachęcał do zakupów. W tym momencie Albania pokazała mi się od najgorszej ze stron, z jakiej mogłam ją zobaczyć - zdawałam sobie jednak sprawę, że stosunek Albańczyków do zwierząt, jak i do innych ludzi bywa różny...bardzo różny. Wiedziałam, więc nie histeryzowałam. 



   Zbliżała się noc. Postanowiliśmy po prostu położyć się na leżakach i spróbować tu zasnąć. Podszedł do nas starszy facet, który nie znał angielskiego, próbował jednak przekazać nam to, co ma do przekazania. Zrozumieliśmy, że zna właściciela leżaków i powtarzał do nas co chwilę "no problem, no problem!". No więc okej...mamy zapewnioną noc... Po pewnym czasie przyprowadził właściciela, który okazał nam dużą gościnność, zapraszając nas do swojego baru. Powiedział, że musimy się zwinąć przed 6, ale poza tym nie ma żadnego problemu, żebyśmy sobie tu spali. Starszy Albańczyk kazał nam wstać i zaprowadził nas do innych leżaków, które, jego zdaniem, były wygodniejsze. Złączył je ze sobą, bo, jak stwierdził, powinniśmy spać bliżej siebie. Facet miał w sobie coś takiego, że uśmiech sam pojawiał się na twarzy... Spytał nas kilka razy, czy aby na pewno rozumiemy, że możemy tu spać, a aby się upewnić, postanowił pytać ludzi na plaży, czy mówią po angielsku i kazać im z nami pogadać. Ostatecznie zadzwonił nawet do syna, budząc go i dając nam do telefonu. Zapewnił też, że mamy się nie bać, bo on będzie chodził tutaj w nocy i sprawdzał, czy wszystko w porządku. Tak zakończyliśmy pierwszy dzień w Albanii...mimo kilku przykrych sytuacji - z uśmiechem na twarzy i z pozytywnymi wrażeniami. To było słońce przed "burzą"...czyli przed najbardziej męczącym dniem podróży...

CDN.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Macedonia

"Widzę swoją ścieżkę, ale nie wiem dokąd prowadzi... Ta niewiedza inspiruje mnie do podróży"...
_____________________________
   Następny poranek rozpoczęliśmy poszukiwaniem odpowiedniego miejsca do łapania na Macedonię. Były to poszukiwania długie i mozolne... Początkowo przeszliśmy prawie całą Sofię, aby znaleźć odpowiedni środek transportu, który zawiezie nas na drogę wylotową. Później wysiedliśmy nieco dalej, niż powinniśmy... Zrezygnowani usiedliśmy więc w pobliskim cieniu, a ja wywnioskowałam, że jakby się dobrze rozejrzeć to są tu ciekawe miejsca na namiot (było już prawie południe, nie za bardzo wiedzieliśmy gdzie się udać, a mi nie chciało się już chodzić ze względu na to cholerne gorąco). Po pewnym czasie zdecydowaliśmy się jednak wsiąść do autobusu i pojechaliśmy nim dwa przystanki. Byliśmy "w domu"...

   Staliśmy długi czas z kartonem z napisem "Skopje", śpiewając, tańcząc i robiąc wszystko, by jakoś zabić czas. Doszłam do przygniatającego wniosku, że w moich autostopowych podróżach najgorsze jest...właśnie łapanie stopa. Paradoks. Uwielbiam poznawać ludzi, miejsca nieopisane w żadnych przewodnikach...uwielbiam nie mieć konkretnych planów na podróże, spać tam, gdzie najładniejszy widok, by budzić się z motywacją na kolejny dzień...uwielbiam robić pieszo wiele kilometrów z moim plecakiem...uwielbiam odczuwać to ogromne zmęczenie i doznawać ludzkiej życzliwości... Łapać stopa jednak nie lubię, bo szybko mi się nudzi. Z początku jest to podniecenie : "wow, za chwilę poznam zupełnie inne miejsce, znowu będę mijała kilometry i odczuwała ten niesamowicie przyjemny dreszcz"...później entuzjazm spada i czasami w końcu przychodzi myśl "zostańmy tutaj i rozbijmy namiot"... Nieopisana jest jednak radość w chwili złapania samochodu jadącego tam, gdzie się chce... Tego dnia nie od razu się udało. Kilkoma samochodami dojechaliśmy na granicę z Macedonią, zajęło nam to kilka godzin. Później jednak zatrzymał się kierowca, jadący do Skopje, o czym dowiedzieliśmy się dopiero chwilę po przekroczeniu granicy, wcześniej mieliśmy pewność, że znowu jedziemy tylko kilka kilometrów.

Kilka kilometrów przed granicą

   Pierwsze wrażenie, jakiego doznałam, było...dziwne. Czułam się, jakbym była w nieco innym świecie, mimo że wciąż była to Europa a wygląd i ubiór nie różnił się jakoś szczególnie od naszego (nie licząc wyznawców Islamu, których w Macedonii jest około 30 %), to jednak było jakoś inaczej. Ale spodobała mi się ta inność... Zrobiliśmy sobie krótki przystanek w centrum handlowym (początkowo miała to być tylko przerwa na kupno wody, ale przedłużyła się nieco). Zaczęło się robić szaro, więc ruszyliśmy na autobus, aby dojechać na obrzeża miasta. Po drodze przyczepiło się do nas kilka psów, których było tutaj zdecydowanie więcej niż w Bukareszcie (choć właśnie tam nastawiona byłam na większą bezdomność - być może są to skutki masowego zabijania rumuńskich psów)... Jeden z nich stwierdził, że zostanie naszym towarzyszem na dłużej, został więc nakarmiony i wiernie poczekał, aż przyjedzie nasz autobus... Chcieliśmy rozbić się całkiem na dziko, ale po drodze na potencjalnie dzikie miejsce, zobaczyliśmy kościół... Więc czemu by nie zapytać, czy możemy skorzystać z podwórka? Grzecznie czekaliśmy na kogoś, kto zamieszkuje budkę przy kościele, lecz nikt się nie pojawił. Chyba nie było podstaw, by mieli obrazić się na jeden namiot stojący na podwórku...około 23 przestaliśmy więc czekać, rozbiliśmy się i poszliśmy spać. 


   Następnego dnia dosyć wcześnie dojechaliśmy do Ohrid. Od razu po wyjściu z samochodu zostaliśmy "napadnięci" propozycją wynajęcia pokoju. Jako że mężczyzna nie chciał dużo pieniędzy - zgodziliśmy się. Początkowo miała to być tylko jedna noc, aby na spokojnie zwiedzić Ohrid, nie nosząc ze sobą plecaków... Jednak wieczorem odkryliśmy że jeden dzień to za mało i że miasto to ma w sobie pewną moc przyciągania - wjeżdżając do niego, ciężko jest wyjechać... Przedłużyliśmy więc nasz pobyt o jedną dobę, tracąc tym sposobem sporą część pieniędzy i posiadając świadomość, że dalsza podróż będzie musiała obejść się bez ani jednego płatnego noclegu. Jednak wspomnienia z Ohrid i to, co zobaczyliśmy było tego warte... Są miejsca, które zapamiętuje się na zawsze... To miejsce właśnie do takich należało... 

Droga do Ohrid - piękne góry Macedonii

Widoki z wieży widokowej 



   Ohrid był dla mnie przełomową chwilą podróży. Wyjeżdżając z niego, porzuciłam bowiem moją "swobodę", moje poczucie wygody psychicznej i bezpieczeństwa. Do tej pory czułam się...po prostu sobą. Czułam, że jestem w miejscach, w których powinnam być. Że nie posiadam aktualnie żadnych zmartwień, a całe moje myśli zajmują dwa wyjątkowe hasła, obejmujące to, co w życiu najważniejsze : WOLNOŚĆ I SZCZĘŚCIE. Ogarniało mnie poczucie spełnienia - robiłam to, co kocham najbardziej. Wraz z pokonywaniem kolejnych kilometrów miało być jednak nieco inaczej... 

CDN.

wtorek, 26 lipca 2016

Bułgaria

"Jeśli chcesz podróżować daleko - podróżuj lekko. Zdejmij całą zawiść, zazdrość, brak przebaczenia, egoizm i strach"...
___________________________________________

   Doczekaliśmy się piątego dnia podróży, w którym opuszczać mieliśmy naszą ukochaną Rumunię i ruszać dalej. Ilie poświęcił swój czas, żeby zaprowadzić nas na samą wylotówkę w stronę Sofii, gdzie dojechaliśmy w połowie metrem, kawałek tramwajem i sporo drogi przeszliśmy pieszo. Upewnił się jeszcze, czy jest to dobra droga, czy możemy w tym miejscu łapać i pożegnał się z nami.

   Pogoda była okropna - właśnie taka, jakiej najbardziej nie lubię. Słońce sprawiało, że jedyne na co miałam ochotę, to znalezienie się w jakimkolwiek cieniu i możliwość pójścia spać, albo zatrzymanie kierowcy w samochodzie z klimą, najlepiej jadącego prosto do Sofii (dobra, wystarczyłby mi samochód bez klimy, z otwartym oknem i jadący chociaż kawałek; na miejsce z odrobiną cienia). Tak sobie staliśmy i umieraliśmy z gorąca w zasadzie niedługo...zatrzymał się bowiem kierowca w moim wymarzonym samochodzie...miał klimę i jechał do Sofii. Ilość szczęścia, spotykana przez nas podczas tej podróży była chyba niezliczona... W drodze doszliśmy do wniosku, że coś sobie wynajmiemy, żeby wyprać rzeczy i nie szukać nocą miejsca na namiot. Mieliśmy w planach przejechać Bułgarię dosyć szybko i zatrzymać się na trochę dłużej w Macedonii. Nasz kierowca użyczył nam laptopa, abyśmy mogli coś wybrać. Oczywiście zarezerwowaliśmy najtańszy pokój i jechaliśmy dalej, mając nadzieję, że nie będziemy się musieli dnia dzisiejszego już niczym martwić. Jednak po zajechaniu na miejsce właścicielka hostelu stwierdziła, że żadnej rezerwacji nie ma. Tak więc pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy - "trudno, namiot też jest spoko, do tego trochę zaoszczędzimy". Jednak innego zdania był nasz kierowca : "wsiadać, jedziemy". Tak oto znaleźliśmy się w 4-gwiazdkowym hotelu w centrum Sofii...całkowicie za darmo..."nie martwcie się pieniędzmi, ja mam dużo" - stwierdził i mimo naszej odmowy, po prostu dał nam klucz do pokoju. Trochę nie wierzyłam...zaznawałam chyba zbyt dużo dobroci ludzkiej.

Filmik z drogi do Sofii

  Najtrudniejsze w moich podróżach jest to, że czasami po prostu nie wiem, jak mam dziękować. Ludzie poświęcają naprawdę wiele, żeby nam pomóc. Każdemu z osobna jestem ogromnie wdzięczna i zawsze staram się robić coś w zamian dla świata...bo skoro świat mnie gości, daje mi tyle możliwości - to cicho liczy na coś w zamian. Świat, zwierzęta, ludzie...zawsze się odwdzięczają...choć nie zawsze dosłownie i nie zawsze zauważalnie. Czasami trzeba spojrzeć nieco inaczej. Jeśli miałabym zrobić listę rzeczy, cech charakteru, sposobów postrzegania życia i świata, które zmieniły się we mnie przez podróże - na pierwszym miejscu postawiłabym spostrzeżenia na temat tej istoty, która jest na górze i która ukazuje się nam pod postacią ludzi, zwierząt, roślin... Przed podróżami skupiałam się tylko na tej pesymistycznej stronie świata - widziałam zło, bo wciąż pomagałam...widziałam okrucieństwo, które sprawiało, że muszę pomagać... Całe swoje życie spędziłam ze zwierzętami, które cierpiały przez nas - ludzi i którym inna grupa ludzi musiała pomagać. Jestem z siebie dumna, bo dałam drugą szansę niejednemu stworzeniu, ale jednocześnie zachorowała moja dusza...widziałam zło dosłownie wszędzie, człowiek był dla mnie najpodlejszą istotą i przestałam już odróżniać tych dobrych od złych - byli idiotami i tyle. A Boga nie było, bo jakby był, to przecież by coś zrobił... Teraz widzę to nieco inaczej. Czuję, że ktoś przy mnie jest i zawsze był - ktoś, kto daje mi siłę. Podróże zajęły się moją chorą duszą i pokazały mi świat z tej innej perspektywy, której wcześniej nie dostrzegałam. Bóg ujawnia się nam co chwilę, pod różną postacią. Czasem pomaga, a czasem oczekuje tej pomocy od nas. Bo tak naprawdę wcale nie jest wszechmogący...


   Wieczór spędziliśmy na zwiedzaniu Sofii. Stolica Bułgarii jest dosyć spokojna i cicha, nie każdemu przypadnie do gustu, ale mi się podobała dużo bardziej od wielu zatłoczonych i obleganych przez turystów dużych miast. Sofia jest także ciekawie położona - u stóp masywu Witosza, więc góry miały okazję korcić mnie wyjątkowo mocno, jednak przez doświadczenia stwierdziłam, że lepiej wrócić do nich w podróży, która jest nieco lepiej i dokładniej zaplanowana. 



    Dzień zleciał nam szybko i niepostrzeżenie. Nie mieliśmy okazji poznać Bułgarii, poczułam że tylko weszliśmy na jej obszar jedną nogą - być może kiedyś wrócimy i zagłębimy się w nią bardziej. Wspomnienia z niej, mimo że nie było ich wiele - na pewno będą dla mnie pozytywnymi wspomnieniami...

Bułgarskie krajobrazy 

CDN:)

czwartek, 21 lipca 2016

Rumunia - o pięknie, gościnności i niepowtarzalnym klimacie kraju

"Nie podążaj tam, gdzie wiedzie ścieżka... Zamiast tego pójdź tam, gdzie jej nie ma i wytycz szlak"...
_________________________________________
   Podróż po Bałkanach była pełna pięknych momentów, wyjątkowych ludzi, cudownych krajobrazów i wielu, niemałych rozczarowań. Zmieniły się moje pojęcia o niektórych krajach – a właściwie dopiero się one wyszlifowały. Odkryłam siebie. Miałam do tego sporo czasu spędzonego w strasznym upale i zmęczeniu. Nie żałuję niczego, ale wiem, że moje miejsce jest zupełnie gdzie indziej…moje miejsce jest z dala od turystów, z dala od obleganych kierunków. Mimo bardzo gościnnych ludzi, którym za wszystko dziękuję, mimo pięknych widoków i wspaniałych przygód – nie było najważniejszego. Nie było tego, czego oczekuję od podróży… Wszystko to znalazłam jednak w Rumuni – w miejscu, do którego pragnęłam wrócić już chwilę po wyjechaniu z niego…

   Wystartowaliśmy z Krakowa, pewnego wtorkowego poranka. Staliśmy na wylotówce na Zakopane wyjątkowo wcześnie. Szybko też udało nam się złapać okazję. Kierowca zawiózł nas do centrum, skąd autobusem (złapanym na stopa) dojechaliśmy na Łysą Polanę. Padał deszcz. Doskonale pamiętam tę chwilę, tę pogodę i uczucia, które mi towarzyszyły. Byłam najzwyczajniej w świecie szczęśliwa. Zajebiście szczęśliwa. Miałam wrażenie, że nikt nie jest w tym momencie szczęśliwszy ode mnie… Przygotowaliśmy karton z napisem „Kosice”, dokąd planowaliśmy początkowo się dostać (mieliśmy cichą nadzieję dotrzeć tego dnia na Węgry, ale nie zamierzaliśmy za wszelką cenę gnać do przodu i przystanek na Słowacji jakoś szczególnie by nam nie przeszkadzał). Łapaliśmy około godziny. Nie przepadam za tą wylotówką, ruch jest znikomy i raczej długo czeka się na okazję. My mieliśmy jednak wyjątkowe szczęście… „Do Kosic jedziecie?” , „właściwie to do Rumuni” , „ja też”. Tym sposobem jednym samochodem dotarliśmy do najwspanialszego kraju, w jakim byliśmy. Jechaliśmy osiem godzin, nastąpiła mała zmiana planów i pojechaliśmy do Kluż-Napoki, gdzie nasz kierowca zaproponował nam nocleg. Po zjedzeniu zupek chińskich poszliśmy do baru na piwo, a po powrocie poczęstowano nas rumuńską „TSUJKĄ”. Jako że wprawiona w smakowaniu wódki nie jestem – myślałam, że się spalę od środka. Dosłownie. Już od samego powąchania piekło mnie gardło, potem tylko zastanawiałam się, czy aby na pewno to przeżyję.

Tsujka to rumuński trunek, dostępny w domach wielu gospodarzy. W oficjalnych wydaniach produkowana jest tylko ze śliwek, ale spotkać można również te powstałe za pomocą innych owoców. 

Kluż Napoka (rum. Cluj-Napoca) - drugie co do wielkości (pod względem liczby ludności) miasto Rumunii


   Następnego dnia wstaliśmy wcześnie i ruszyliśmy na wylotówkę  w stronę Turdy. Przeszliśmy pieszo sporo kilometrów, w nowym miejscu znaleźliśmy się koło południa. Mieliśmy co prawda zamiar pojechać dalej, ale zostaliśmy. Urzekło nas piękne otoczenie miasta. Rumuńskie góry mają coś w sobie. Jakąś dzikość…piękno nieskalane ręką człowieka… Z pozoru krajobrazy przypominają te polskie – ale w tym pierwotnym stanie. Nie są na siłę ulepszane; zmieniane na potrzeby turystów. Nawet rumuńskie drogi – pełne dziur i nierówności, wchodzą w skład elementów tworzących niepowtarzalny klimat tego kraju… 
   Leżałam na trawie i czekałam na Damiana, który poszedł do sklepu. Zagadał do mnie starszy pan, tak po prostu, bez powodu. Mówił po rumuńsku, z wątpliwością zapytałam go o angielski (wątpliwość miałam większą co do własnej osoby i blokady, którą dopiero jakiś czas temu postanowiłam przełamywać). Okazało się, że potrafi co nieco (czyli mniej więcej tyle co ja – przez co poczułam się pewniej). Zaprosił mnie do siebie. Mówiąc mu, że czekam na chłopaka, podał numer domu i kazał nam przyjść. Ubraliśmy już plecaki i mieliśmy ruszać w góry, nie chcieliśmy nadużywać czyjejś gościnności i głupio nam było tak po prostu do kogoś iść. Jednak starszy pan pojawił się znowu i ponowił zaproszenie. Pokazał nam pokój, w którym mieliśmy spać i dodał „no Money – no problem”. Tak więc po raz kolejny doświadczyliśmy ludzkiej gościnności. A ugościł nas w wyjątkowy sposób…tsujką. A raczej ugościł Damiana, bo ja skutecznie się przed nią wzbroniłam, tłumacząc że to zdecydowanie dla mnie za mocne. Gospodarz na szczęście nie nalegał…czego chyba nie może powiedzieć Damian, który tsujkę miał nalewaną szklankami. 

Łagodne góry Turdy


   Następnego dnia przetransportowaliśmy się do Sybinu, gdzie w końcu mieliśmy okazję do spania w namiocie, za czym tęskniłam przez cały rok. Na obrzeżach pasterze zajmowali się swoim stadem krów i owiec, które właśnie zaganiali do domów. My w tym czasie zrobiliśmy sobie zupki chińskie na butli gazowej i odczekaliśmy, aż trochę się ściemni. Widoki zdecydowanie mnie urzekły – tradycyjne pasterstwo, które wciąż funkcjonuje w Rumuni, ma wiele pozytywnych stron. Będąc w tym kraju, ciężko nie zauważyć krów, przechodzących swobodnie przez ulicę i owiec pasących się na ogromnych obszarach. 




   Ostatni dzień spędziliśmy w Bukareszcie – choć początkowo plany były zupełnie inne. Mimo że nie lubię stolic i żadnych dużych miast – nie żałuję. Tam właśnie poznaliśmy Ilie i jego żonę. Ilie podszedł do nas, bo zauważył karton z napisem miasta, a sam sporo stopował. Nie znał angielskiego i mówił do nas po rumuńsku. Odkryłam wtedy, że nie ma czegoś takiego, jak ograniczenie językowe. Jeśli ma się z kimś dobrze dogadać – to sposób mówienia nie ma żadnego znaczenia. Po prostu się rozumieliśmy…mówiąc innymi językami. Ilie na szybko oprowadził nas po Bukareszcie i, wcześniej dzwoniąc do żony, zaprosił nas do domu, gdzie spędziliśmy noc. Nasi gospodarze okazali się zapalonymi miłośnikami gór, wieczorem oglądaliśmy zdjęcia rumuńskich fogaraszy – czyli mojego ogromnego marzenia, które niedługo zamierzam zrealizować. Ugościli nas w wyjątkowy sposób i sami okazali się wyjątkowymi ludźmi, których na pewno zapamiętamy na zawsze i z którymi, mam nadzieję, jeszcze się zobaczymy. 

Bukareszt 

Nasi gospodarze z Bukaresztu:)

   Piątego dnia pojechaliśmy w dalszą podróż, jednak to w Rumuni zostawiłam swoje serce. To do Rumuni chciałam wracać już chwilę po wyjechaniu z niej. W marzeniach miałam jednak jeszcze Albanię…Albanię, która nieco mnie rozczarowała…

CDN:)

niedziela, 13 marca 2016

Tania Norwegia cz. III (skocznia, Levanger i...zorza polarna!)

"Po co podróżuję? Coraz częściej sama podróż jest wystarczającą odpowiedzią"...
_______________________________________________
  Poniedziałkowy wieczór spędziłyśmy polując na zorzę. Nie miałyśmy zamiaru powtórnie wchodzić na górę, choć widok z niej byłby zapewne efektowny. Poszłyśmy nad fiord, nie miałam tego dnia cierpliwości i myślałam o tym, żeby już wrócić i iść spać. Po jakimś czasie, zrezygnowane powoli zmierzałyśmy w stronę domu, co chwilę patrząc z nadzieją w niebo. I wtedy właśnie pojawiła się biało-zielona łuna... Biegiem ruszyłyśmy z powrotem nad fiord. Zaczęło się przedstawienie. Wcześniej oczami wyobraźni widziałam ten moment - ja w Norwegii, stojąca w śniegu i podziwiająca to piękne zjawisko, często opisywane w ukochanych przeze mnie sagach. Takie magiczne wyobrażenie... W rzeczywistości czułam się trochę inaczej, niż w moich marzeniach. Było piękniej, choć jednocześnie ta "realna zorza" była dużo słabsza, niż ta widziana oczami mojej wyobraźni. Chwila była ulotna...chyba najbardziej ulotna w moim życiu. Widziałam coś, na co chciałam patrzeć przez długi czas, a co znikało... Pojawiało się na krótki moment, by za chwilę rozpłynąć się w powietrzu. Czyż nie właśnie takie jest życie? Czyż piękne chwile nie trwają równie krótko? I równie szybo nie rozpływają się w powietrzu? Lecz czym było zwykłe, szare niebo w porównaniu do nieba zdobionego tańczącą, kolorową łuną? I czym są smutki w porównaniu z pięknymi chwilami? To właśnie je powinniśmy celebrować, to właśnie z nich powinniśmy czerpać radość. Czasami myślimy zbyt dużo, nie mając czasu, by przystanąć i...po prostu się cieszyć. Tak oto  spełniłam jedno z moich marzeń. Wiedząc jednocześnie, że spełnię każde inne. Z pieniędzmi lub bez nich...

Zorza polarna była tak ulotna, że nie udało się jej uchwycić... Natrafiłyśmy jednak również na zjawisko, nazwane "halo", czyli prosto mówiąc - "tęczę" otaczającą księżyc

Prawdziwa zima; prawdziwe sople lodu 

   Będąc w Trondheim nie ominęłyśmy wyprawy na skocznię narciarską. W jedną stronę miałyśmy osiem kilometrów, nie żałuję jednak, że poszłyśmy pieszo. Widoki po drodze były naprawdę piękne. Czułam w końcu, że przeżywam prawdziwą zimę - w nocy spadło jeszcze więcej śniegu, świat wyglądał wyjątkowo. Rozczulał widok ciepło ubranych dzieciaków z przedszkoli, którzy jeździli na nartach i biegali, zapadając się w śniegu. Wybierając się na skocznię, nie wiedziałyśmy nawet, że można na nią wejść, jednak nie ma żadnych ograniczeń. Oczywiście weszłyśmy na samą górę, ze zdziwieniem patrząc na miejsce, z którego startują, bo..."jak to w ogóle możliwe, że się tam nie zabijają?!"... Postanowiłyśmy wrócić na stopa. Stanęłyśmy przy Remie 1000 (mieli akurat degustację owoców, które, swoją drogą, były bardzo dobre:P) przed przystankiem autobusowym. Przez chwilę próbowałyśmy coś złapać, jednak po paru minutach podjechał autobus miejski... W Norwegii w takich autobusach wchodzi się przednimi drzwiami, pokazując kierowcy bilet. Da się jednak ominąć tę regułę, wchodząc tylnymi drzwiami, podczas gdy ludzie akurat wychodzą. Tak też zrobiłyśmy, nie mając kasy na bilet. W sumie przypuszczam, że kierowca po prostu się nad nami zlitował i nie miał nic przeciwko pasażerów na gapę:P

...po drodze na skocznię...

...







   Jako że z różnych przyczyn coraz gorzej i coraz bardziej niezręcznie czułyśmy się w towarzystwie Jamesa, ostatnie dwie noce spędziłyśmy w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od Trondheim, Levanger, u mieszkającej na farmie Othelie. Norweskie wioski różnią się bardzo od tych polskich, jako miłośniczkę zwierząt uderzył we mnie przede wszystkim fakt, że przez tydzień nie minęłam w sumie żadnego bezdomnego zwierzęcia, ani nie zauważyłam żadnego psa na łańcuchu... Widoki były cudowne - czerwone budynki gospodarcze, konie, śnieg, woda...sceneria niczym z Norweskich sag. 

Levanger




  Jak bardzo "tania" okazała się być Norwegia? 

Wydaje mi się, że bardzo... Przez tydzień czasu straciłam 30 złotych, doliczając do tego bilety lotnicze - 110. Da się? Da...jak wszystko:P