niedziela, 13 marca 2016

Tania Norwegia cz. III (skocznia, Levanger i...zorza polarna!)

"Po co podróżuję? Coraz częściej sama podróż jest wystarczającą odpowiedzią"...
_______________________________________________
  Poniedziałkowy wieczór spędziłyśmy polując na zorzę. Nie miałyśmy zamiaru powtórnie wchodzić na górę, choć widok z niej byłby zapewne efektowny. Poszłyśmy nad fiord, nie miałam tego dnia cierpliwości i myślałam o tym, żeby już wrócić i iść spać. Po jakimś czasie, zrezygnowane powoli zmierzałyśmy w stronę domu, co chwilę patrząc z nadzieją w niebo. I wtedy właśnie pojawiła się biało-zielona łuna... Biegiem ruszyłyśmy z powrotem nad fiord. Zaczęło się przedstawienie. Wcześniej oczami wyobraźni widziałam ten moment - ja w Norwegii, stojąca w śniegu i podziwiająca to piękne zjawisko, często opisywane w ukochanych przeze mnie sagach. Takie magiczne wyobrażenie... W rzeczywistości czułam się trochę inaczej, niż w moich marzeniach. Było piękniej, choć jednocześnie ta "realna zorza" była dużo słabsza, niż ta widziana oczami mojej wyobraźni. Chwila była ulotna...chyba najbardziej ulotna w moim życiu. Widziałam coś, na co chciałam patrzeć przez długi czas, a co znikało... Pojawiało się na krótki moment, by za chwilę rozpłynąć się w powietrzu. Czyż nie właśnie takie jest życie? Czyż piękne chwile nie trwają równie krótko? I równie szybo nie rozpływają się w powietrzu? Lecz czym było zwykłe, szare niebo w porównaniu do nieba zdobionego tańczącą, kolorową łuną? I czym są smutki w porównaniu z pięknymi chwilami? To właśnie je powinniśmy celebrować, to właśnie z nich powinniśmy czerpać radość. Czasami myślimy zbyt dużo, nie mając czasu, by przystanąć i...po prostu się cieszyć. Tak oto  spełniłam jedno z moich marzeń. Wiedząc jednocześnie, że spełnię każde inne. Z pieniędzmi lub bez nich...

Zorza polarna była tak ulotna, że nie udało się jej uchwycić... Natrafiłyśmy jednak również na zjawisko, nazwane "halo", czyli prosto mówiąc - "tęczę" otaczającą księżyc

Prawdziwa zima; prawdziwe sople lodu 

   Będąc w Trondheim nie ominęłyśmy wyprawy na skocznię narciarską. W jedną stronę miałyśmy osiem kilometrów, nie żałuję jednak, że poszłyśmy pieszo. Widoki po drodze były naprawdę piękne. Czułam w końcu, że przeżywam prawdziwą zimę - w nocy spadło jeszcze więcej śniegu, świat wyglądał wyjątkowo. Rozczulał widok ciepło ubranych dzieciaków z przedszkoli, którzy jeździli na nartach i biegali, zapadając się w śniegu. Wybierając się na skocznię, nie wiedziałyśmy nawet, że można na nią wejść, jednak nie ma żadnych ograniczeń. Oczywiście weszłyśmy na samą górę, ze zdziwieniem patrząc na miejsce, z którego startują, bo..."jak to w ogóle możliwe, że się tam nie zabijają?!"... Postanowiłyśmy wrócić na stopa. Stanęłyśmy przy Remie 1000 (mieli akurat degustację owoców, które, swoją drogą, były bardzo dobre:P) przed przystankiem autobusowym. Przez chwilę próbowałyśmy coś złapać, jednak po paru minutach podjechał autobus miejski... W Norwegii w takich autobusach wchodzi się przednimi drzwiami, pokazując kierowcy bilet. Da się jednak ominąć tę regułę, wchodząc tylnymi drzwiami, podczas gdy ludzie akurat wychodzą. Tak też zrobiłyśmy, nie mając kasy na bilet. W sumie przypuszczam, że kierowca po prostu się nad nami zlitował i nie miał nic przeciwko pasażerów na gapę:P

...po drodze na skocznię...

...







   Jako że z różnych przyczyn coraz gorzej i coraz bardziej niezręcznie czułyśmy się w towarzystwie Jamesa, ostatnie dwie noce spędziłyśmy w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od Trondheim, Levanger, u mieszkającej na farmie Othelie. Norweskie wioski różnią się bardzo od tych polskich, jako miłośniczkę zwierząt uderzył we mnie przede wszystkim fakt, że przez tydzień nie minęłam w sumie żadnego bezdomnego zwierzęcia, ani nie zauważyłam żadnego psa na łańcuchu... Widoki były cudowne - czerwone budynki gospodarcze, konie, śnieg, woda...sceneria niczym z Norweskich sag. 

Levanger




  Jak bardzo "tania" okazała się być Norwegia? 

Wydaje mi się, że bardzo... Przez tydzień czasu straciłam 30 złotych, doliczając do tego bilety lotnicze - 110. Da się? Da...jak wszystko:P

czwartek, 3 marca 2016

Tania Norwegia cz. II (uroki Trondheim, próba upolowania zorzy i co nieco o freeganiźmie...)

"Szkoda spać, kiedy świat taki piękny; Rzeka, góry, polana i las. Pakuj plecak i rusz na wędrówkę"...
________________________________________
   Niedzielę zaczęłyśmy od zwiedzania Trondheim. Rano przebrnęłyśmy przez jego „zabytkową część”, nieco później trafiłyśmy nad brzeg Trondheimsfjorden - zatokę morza Norweskiego. Widok wody otoczonej górami zdecydowanie mnie urzekł, był uosobieniem moich wyobrażeń o tym kraju (wiedziałam wtedy, że widząc tę namiastkę, ten wielki fiord, nieco już za bardzo ucywilizowany według moich norm, wrócę tu na pewno, gdy będzie cieplej, by napawać się miejscami bardziej dzikimi). Co ciekawe – na wodzie, na wysepce znajduje się byłe więzienie, w którym praktykowane były nieco prymitywne metody radzenia sobie z więźniami, prosto mówiąc – obcinano im głowy i wbijano na pale. Czy dobrze, że całkowicie odeszło się od tego typu kar? Nie byłabym tego taka pewna, niektórzy wciąż na to zasługują. Do domu wróciłyśmy przed południem po to, by chwilę się ogrzać i ruszyłyśmy na twierdzę. Droga była mocno oblodzona, więc wejście na nią nie należało do najłatwiejszych – po drodze co chwilę ktoś się wywalał…:p Mimo niskiej temperatury było nam cholernie gorąco (chyba między innymi ze strachu o każdy stawiany krok:D). Dotarłyśmy jednak na górę, a z powrotem poszłyśmy nieco mniej stromą drogą…

Trondheimsfjorden

...

Więzienie na fiordzie

   Zaczęłyśmy już zastanawiać się, jak osiągnąć nasz główny cel – czyli jak, kiedy i z jakiego miejsca podziwiać zorzę polarną. Prognozy na tę noc były średnie – istniało co prawda prawdopodobieństwo wystąpienia zorzy, jednak na niebie była masa chmur, która pewnie i tak skutecznie by ją zasłoniła. Miałyśmy jednak plan wejść na górę w Trondheim i stamtąd spróbować ją upolować… 
   Wyszłyśmy późnym wieczorem. James dał nam latarkę, a my przekonane że nic więcej nie będzie nam potrzebne, bo droga nie będzie ani długa ani męcząca – nie wzięłyśmy nawet nic do picia. Na górę szłyśmy jednak około dwóch godzin, co chwilę zapadając się w śniegu, albo ślizgając się na lodzie, a końca drogi jakby nie było widać. Wkoło las…cisza…i tylko odgłosy natury – czyli to, co kocham najbardziej. Ubrałyśmy się ciepło, co okazało się sporym błędem, bo będąc w ciągłym ruchu, zrobiło się nam cholernie gorąco, co potęgowało jeszcze nasze pragnienie, ale i na to znalazła się rada…śnieg okazał się czysty i idealnie zastępował wodę :p Cel został osiągnięty w połowie – na górę weszłyśmy, zorza jednak nie została upolowana… Ale trudno – próbować miałyśmy też na drugi dzień! Do domu wróciłyśmy koło trzeciej, praktycznie momentalnie zasypiając…

Nocny widok na oświetlone Trondheim

   Poniedziałek był trochę leniwy… Narodził się plan pójścia do sklepu, przez weekend nie straciłyśmy ani korony, teraz kończył nam się chleb z Polski, do tego naszła nas ochota, by w końcu móc wypić herbatę. Wstąpiłyśmy więc do Remy – czyli jednego z tańszych sklepów w Norwegii i spędziłyśmy trochę czasu przyglądając się cenom. Ostatecznie wyszłyśmy z niego z dwiema bułkami i jakąś najtańszą herbatą. Lecz tego dnia zjadłyśmy też obiad, składający się z brokuły z ziemniakami i sałatką…za darmo. Sądziłam wprawdzie, że będę miała opory przed zabieraniem tego, co teoretycznie nadaje się na odpady, ale widząc, w jakim to jest stanie, aż głupio było tego wszystkiego nie wziąć i sprawić, by się zmarnowało... Norwegia okazała się rajem dla tych, co nie mają pieniędzy, naprawdę… Ten oto jeden z droższych krajów! Produkty, które miały być wyrzucone, wyglądały lepiej niż niejedne kupowane przez nas w Polsce… Czasem o wyrzuceniu decydował zły nadruk na opakowaniu, czasem była to jakaś mała plamka na warzywie (a zastanówmy się, ile takich „plamek” widzimy na warzywach sprzedawanych u nas w sklepach!)… Skoro coś ma być przeznaczone na odpady, a nadaje się do spożycia – dlaczego tego nie wziąć? Tym oto sposobem codziennie miałyśmy obiad, jadłyśmy pyszną sałatkę owocową, a w ostatnich dniach napychałyśmy się słodyczami…….z dobrą datą ważności, z dobrym opakowaniem i idealnym wydrukiem – ale takimi, które np. sprzedawane miały być tylko na święta, a święta dawno minęły… Wszystko to, nie tracąc ani grosza…

Nasze pierwsze zdobycze 

Kolacja...sałatka, bułki z guacamole i herbata z przyprawą z Ugandy :p

Taką wyżerkę miałyśmy w ostatnich dniach...już w Levanger, nie w Trondheim...

CDN.