poniedziałek, 29 października 2018

Szlakiem Orlich Gniazd; około 150 km pieszo

"Podróżowanie uczy skromności, widzisz jak niewiele miejsca zajmujesz w świecie"
_______
   Wyprawa Szlakiem Orlich Gniazd była dla mnie czymś nowym, bo choć uwielbiam długie wędrówki, to nigdy nie byłam za bardzo zainteresowana historią, a szlak prowadzi właściwie "od zamku do zamku". Wędrówkę jednak potraktowałam z początku jako coś, przez co przestanę biec. Tak; moje ostatnie podróże były dobre pod tym względem, że chodziłam po górach, zdobywałam szczyty i robiłam to, co lubię. Jednak zdałam sobie sprawę, że wciąż chcę coraz więcej i że przestaję żyć aktualną chwilą, ciągle planuję nowe wyjazdy i pragnę łamać własne ograniczenia. Zaczęłam zadawać sobie też pytanie : "czy ten pośpiech daje mi faktyczne szczęście i poczucie spełnienia?". Po części zapewne tak. Jednak w tym moim szczęściu i poczuciu spełnienia czegoś czasami brakuje. Może spokoju i przystanku; nawet takiego przenośnego, tego w moich myślach.

  Drogę rozpoczęliśmy w Krakowie. Stamtąd mieliśmy przejść na nogach około 150 kilometrów przez Jurę do Częstochowy, mijając średniowieczne zamki wybudowane z polecenia Kazimierza Wielkiego. Uświadomiłam sobie też, że tak naprawdę wiem o tym królu niewiele, a wszystkie informacje były tylko jakimiś suchymi faktami, o których słyszało się od zawsze. "Wielki" - tym określeniem go nazywano, być może dlatego, że "zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną" (wersja oficjalna), a może dlatego, że jako król niezwykle kochliwy i urokliwy, posiadał umiejętność uwodzenia na potęgę i prawdopodobnie spłodził kilkoro nieślubnych dzieci (choć do dziś nie wiadomo, ile ich tak naprawdę było). I mimo tego potomstwa - został ostatnim z rodu Piastów, a dwie z czterech żon obdarowały go wyłącznie córkami. Jako jedyny król oddany Polsce, nosił ten wyjątkowy przydomek. Dziś budzi sporo zaciekawienia i nieco kontrowersji - "bigamista i seksoholik", ale za to Wielki.

   Pamiętam, że pierwszego dnia naszej wędrówki padał deszcz i mimo że drogę zaczęliśmy pod wieczór i w zasadzie szukaliśmy tylko miejsca na namiot na obrzeżach Krakowa, to byliśmy mokrzy. Rano ruszyliśmy przez Ojcowski Park Narodowy do zamku w Ojcowie, z którego tak naprawdę zostały już totalne ruiny (jeśli w ogóle można je w ten sposób nazwać, bo może trafniej by było powiedzieć, że nie zostało praktycznie nic a tylko jakiś fragment murów). Kilka kilometrów później trafiliśmy na zamek Pieskowa Skała. Tam, patrząc na luksusową kawiarnię z nowoczesnym wystrojem i tłumem ludzi, wyjątkowo wyraźnie można było poczuć klimat średniowiecza... Zrobiło mi się nawet trochę smutno, że ludzie za wszelką cenę próbują wszystko niszczyć dla uzyskania pieniędzy. Czy ten zamek faktycznie przypominał w jakimś stopniu ten średniowieczny - to nie miało żadnego znaczenia.
   Cały marsz szedł nam naprawdę mozolnie. Wyruszając, ustaliliśmy, że będziemy robić dziennie około 30 kilometrów. Raz jednak, wychodząc z Kościoła, poniosła nas rozmowa i zamiast iść sobie czerwonym szlakiem Orlich Gniazd, powędrowaliśmy niebieskim szlakiem pielgrzymkowym Camino De Santiago, nadrabiając sporo kilometrów. Na prawidłową trasę doszliśmy naprawdę późno, a po drodze zrobiliśmy jeszcze długą przerwę na ugotowanie obiadu. To był dzień, w którym ilość kilometrów przeszła wszelkie możliwości i byliśmy naprawdę zmęczeni - szkoda tylko, że kilometrów po szlaku było naprawdę mało. Ale...to nie miało w zasadzie znaczenia. Następnego dnia z kolei zepsuł mi się telefon i szukaliśmy serwisu, a dodatkowo mieliśmy do załatwienia parę rzeczy w miasteczku. Ale od tamtej pory, od godziny około 14, nabraliśmy dosyć dobrego tempa. Trafiliśmy na zamek w Rabsztynie, który z zewnątrz wyglądał naprawdę ładnie, ale w środku postanowiono dodać szklane elementy, by poprawić nieco zamysł Kazimierza Wielkiego, bo w zasadzie czasy się zmieniły, wystroje też...bez sensu, aby moda średniowieczna psuła wizualizację.

Rabsztyn
 
   W podróży zawsze lubiłam wieczory i poranki. To jest uczucie całkowitego spokoju. Takie wyciszenie. Po długim dniu wysiłku i marszu, siedzisz przy ognisku i cokolwiek jesz - smakuje to dobrze. Twoja myśl przewodnia brzmi "żeby tylko nie spać na kamieniach, bo będzie twardo", a jedyne czego chcesz to odpoczynku, jedzenia i rozmowy o sensie życia (albo o czymkolwiek innym). Poranki natomiast mają w sobie coś niezwykłego. Otwierasz ten namiot i widzisz krajobraz, który jeszcze parę godzin temu - przed snem, owiany był mrokiem i wyglądał zupełnie inaczej. Poranek zaszczyca cię czymś, czego nie możesz przewidzieć - świeci słońce albo pada deszcz, słyszysz wiatr lub ogarniającą świat ciszę. To jest poczucie wolności i czas na refleksje. Coś, co uwielbiam.






   Któregoś dnia, nie pamiętam którego, trafiliśmy na zamek w Bydlinie, który, mimo że niczym się w zasadzie nie wyróżniał, miał coś w sobie. I nie było tam prawie nikogo, a my siedzieliśmy sobie na tych murach i mogliśmy w spokoju rozmawiać. I zdecydowanie mój ulubiony - Smoleń. Nie na tyle popularny, aby były na nim tłumy, ale jednak prezentujący się dosyć dobrze. To chyba mniej więcej wtedy doszłam do wniosku, że zobaczyłam już sporą ilość zamków i zamiast na nie patrzeć, mam ochotę trafić w końcu na późniejszą część tej trasy, wiodącą przez...skały. Po drodze czeka nas jednak jeszcze Ogrodzieniec - czyli chyba najbardziej znany zamek z systemu Orlich Gniazd.

Wieża na zamku w Smoleniu


Widok z wieży zamku Ogrodzieniec 

   Bez wątpienia mogę stwierdzić, że najlepszą częścią całego szlaku jest trasa wiodąca przez skały. Jura Krakowsko-Częstochowska jest idealnym miejscem dla początkujących i bardziej zaawansowanych wspinaczy skałkowych. Niestety zasmakowałam bardziej marzeń, niż ich realizacji. I nawet zrobiło mi się trochę przykro, że nie udało mi się w tym roku zrobić kursu skałkowego, na który byłam bardzo chętna. Czasami jednak trzeba postawić na pierwszym miejscu jakieś przyziemne sprawy jak np opłata mieszkania i przesunąć marzenia o (mam nadzieję) kilka miesięcy. Widok wspinających się ludzi, którzy dotykają tych skał i są coraz wyżej, sprawiły, że jeszcze bardziej niż wcześniej chciałam to robić. I czułam się trochę jakbym chodziła pomiędzy własnymi pragnieniami. Poza drobnym smutkiem, widok ten wywołał też u mnie jakieś miłe i błogie uczucie. Natura chyba najlepiej potrafi obdarowywać nas pięknem. 





   Szlak zakończyliśmy po ośmiu dniach (co było chyba dość długim czasem przejścia) na Jasnej Górze w Częstochowie. Mimo że wyprawa była nieco inna niż pozostałe, a miłością do zamków i historii dzięki niej nie zapałałam (choć sporo później czytałam o samym Kazimierzu - bo życie miał niewątpliwie ciekawe), to uważam, że była udana. Ale chyba wciąż, nie ważne czy chodzi o góry, czy o codzienny marsz - wiele przyjemności sprawia mi same zmęczenie. Gdzieś nawet z tyłu głowy pojawiły się myśli o dłuższych pieszych wyprawach.

poniedziałek, 1 października 2018

O wejściu na Babią Górę (1725m n.p.m.) oraz o plusach i minusach samotnego podróżowania

"Aby poznać siebie, trzeba się wystawiać na próbę. Tylko tak może się przekonać każdy, na co go stać"
___________
   Kiedyś, w trakcie czytania książki podróżniczej, podczas której dowiedziałam się, że istnieje coś takiego, jak autostop i że można w ten sposób zjechać większość świata, stwierdziłam, że nie miałabym do tego odwagi, że nie byłabym w stanie... A jakiś czas później pojechałam w swoją pierwszą autostopową podróż. I w sumie dalej nie wiedziałam, czy mam odwagę czy też nie, po prostu pojechałam. Nie byłam wtedy sama, więc wszelkie obawy dzieliłam z kimś. Dawało to pewnego rodzaju ułatwienie. Wtedy też złapałam bakcyla podróżniczego i zafascynowana, czytałam o tym gdzie tylko się dało. Natrafiłam na posta opowiadającego o samotnych podróżach. I powiedziałam sobie: "kurcze, nigdy bym tego nie zrobiła... Nie wyobrażam sobie, że miałabym być gdzieś w świecie, całkowicie sama". A jakiś czas później pojechałam w pierwszą samotną podróż. To tylko dwa z wielu ograniczeń, które przeskoczyłam. Dziś rozumiem, że odwaga wcale nie polega na tym, aby się nie bać, ale na tym, aby robić coś mimo strachu i aby ten strach przełamywać.

   W swoją pierwszą samotną podróż, pojechałam ponad rok temu. Pewnego dnia po prostu wyszłam z pokoju nad stajnią i nie chcąc budzić koleżanek, z którymi tam spałam, napisałam im "jadę na Włochy!". I pojechałam. Nie była to długa podroż, trwała zaledwie kilka dni. To był taki pierwszy smak bycia samemu w podróży. Niedługo później rozstałam się z kompanem w Bieszczadach i samotnie pojechałam do Ukrainy. Tam byłam jeszcze bardziej zdana na siebie i nieco pogubiona, ale czułam też miłą ulgę. Ulgę, że jestem sama. Było dobrze, po prostu. Później jednak poznałam kogoś, z kim podróżuje mi się bardzo przyjemnie i to właśnie ta osoba była kompanem w większości moich podróży w ostatnim roku. Ale przyszedł czas, kiedy chcąc zrealizować w końcu swój plan wejścia na Babią Górę, musiałam tam jechać sama, albo znaleźć kogoś, kto chciałby jechać ze mną. I jak to zawsze bywa - chętnych było sporo, zdecydowanych na wyjazd, ale ostatecznie wyruszyłam sama. Był to mój drugi samotny pobyt w górach.

  Wędrówkę rozpoczęłam w Zawoi, gdzie byłam przed południem. Wyruszyłam początkowo do schroniska Markowe Szczawiny, które znajduje się pod Babią Górą. Pamiętam, że szłam chyba trzy godziny przez las zupełnie sama. Takie szlaki bardzo lubię, bo mogę się wtedy wyciszyć i być wyłącznie ze sobą. Niektóre sprawy zaczynają wtedy wyglądać zupełnie inaczej. W Markowych Szczawinach wzięłam pokój, w którym poznałam troje ludzi wędrujących Głównym Szlakiem Beskidzkim. Jest to najdłuższy górski szlak w Polsce, mający około 500 km i przebiegający m.in. przez Beskid Żywiecki, Gorce i Bieszczady. Usłyszałam wtedy o tym szlaku pierwszy raz i pomysł jego przejścia nawet przeszedł mi przez głowę; ale chyba za dużo mam planów, żeby je wszystkie zrealizować.
   W schroniskach górskich jest coś takiego, co bardzo lubię. Tam tak naprawdę nie ma znaczenia nic poza górami. Jakby wszystkie inne sprawy były na chwilę odsunięte na bok. Gdy kogoś poznajesz; ważne jest to, jaką trasę przeszedłeś danego dnia i jaki masz plan na jutro. Ważne są rady; jeśli okaże się, że byłeś na jakimś szczycie, na którym nie było twojego rozmówcy, to koniecznie musisz zdać relację, najlepiej szczegółową. Oprócz tego przewijają się tematy sprzętu górskiego czy gotowania w podróży. Jest tak, jakby każdy się z każdym znał; świat górski zamknięty w ścianach stojącego na wysokości domu.
   Na drugi dzień przeszłam szlakiem żółtym na Babią Górę; mający 1725m n.p.m. najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego. Szlak ten posiada momenty wspinaczkowe, owiane tego dnia lekką grozą. Była mgła i mało było widać, ale mimo to szło się przyjemnie. Na szczycie spotkałam moich współlokatorów z pokoju w Markowych Szczawinach, z którymi wyszłam ze schroniska w tym samym czasie, ale wybraliśmy inne drogi na szczyt. Było niesamowicie zimno, a królowa Beskidów nie chciała zaszczycić nas jakimikolwiek widokami (a ponoć przy ładnej pogodzie widać z niej Tatry). Z Babiej Góry udałam się czerwonym szlakiem przez pobliskie szczyty do Przełęczy Krowiarki. Tutaj ruch był spory, bo jest to główny szlak na Babią Górę. Stamtąd miałam jeszcze niecałe trzy godziny marszu przez Policę do następnego schroniska na Hali Krupowej. Po drodze musiałam zrobić długą przerwę, bo plecy odmawiały mi posłuszeństwa przez całodniowe noszenie plecaka.
   Na Hali Krupowej powtórnie trafiłam do pokoju z tymi samymi ludźmi, dodatkowo spał z nami jeden przewodnik górski i dwoje starszych osób. Ostatniego dnia schodziłam do Zawoi, zahaczając o wodospad i pobliski szczyt - Mosorny Groń, z którego widok był wyjątkowo ładny ze względów pogodowych.
   ___
   Jak bardzo bezpieczne jest samotne podróżowanie? Czy trafiło mi się kiedyś coś, co obaliłoby pewność owego bezpieczeństwa? Czy jest to lepsza opcja niż podróżowanie z kimś?

   Zdarzało mi się podróżować z chłopakiem, z koleżankami, z ekipą, z prawie obcymi ludźmi poznanymi przez internet. W związku z tym wiem, jak ważny jest dobór odpowiedniego kompana na podróż. Kilka razy byłam gdzieś z kimś, z kim zupełnie się nie dogadywałam. Mieliśmy inne oczekiwania i albo rozmowa w ogóle się nie kleiła, albo w końcu się rozstawaliśmy. Nie wyobrażam sobie teraz pojechać w jakąś dłuższą podróż z kimś poznanym na grupie autostopowej. Takie podróże są fajne, jeśli są krótkie. Osobiście jestem typową introwertyczką i jeśli mam spędzać z kimś dużo czasu, to musi to być osoba, przy której czuję się naprawdę swobodnie, a nie ma takich osób dużo. Dlatego w przypadku gdy osoba, z którą czuję się dobrze, nie może jechać ze mną, dobrym rozwiązaniem jest podróż samotna. Nie przeszkadza mi wtedy ta samotność, a nawet ją lubię. Ponoć nie każdy jednak czuje się w takich podróżach dobrze. Są ludzie bardziej lub mniej lubiący towarzystwo i jest to całkowicie naturalne.
   Niektórzy, gdy tylko usłyszą o możliwości samotnego podróżowania (szczególnie o takiej możliwości u kobiet), są przerażeni. Czasami nawet podróżowanie kilku kobiet budzi grozę, a co dopiero jednej! No bo jak to tak, bez mężczyzny przy boku... I ja po części być może to rozumiem. Kobiecie w podróży jest trudniej (a czasami łatwiej:), czego z resztą sama doświadczyłam. Zdarzyło mi się dostać niemoralne propozycje, np od żonatego tirowca, który zapewniał mnie, że ze swoją żoną i tak nie sypia, a te dwoje dzieci, które ma, to jakoś tak przypadkiem... Poza takimi przykrymi sytuacjami, zauważyłam jednak też, że gdy podróżuję sama, to ludzie są bardziej pomocni i zainteresowani tym, gdzie jadę i po co jadę. No i dużo łatwiej łapie się wtedy stopa. Wiem, że mimo że mam osoby, z którymi lubię podróżować, to będę też czasami w podróży sama. Taka moja natura i potrzeba.

Zdjęcie z rumuńskich fogaraszy; te z Babiej Góry straciłam gdzieś na Szlaku Orlich Gniazd, gdy zepsuł mi się telefon