poniedziałek, 22 lutego 2016

Tania Norwegia cz. I

   Będąc dziećmi, myślimy że nie ma rzeczy niemożliwych, wierzymy w czary, kierujemy się bezwzględną szczerością, nie udajemy nikogo, napawamy się pięknem i z pozoru zwyczajne zjawiska wydają nam się wyjątkowe. Cieszymy się chwilą. Dziś twierdzę, że najważniejsze w życiu jest to, by nigdy nie dorosnąć. Pomimo ciągłego nalegania otoczenia – nie dać się. Świat ma to do siebie, że wygląda tak, jak sami go tworzymy – czasem wystarczy spojrzeć z innej perspektywy, by zmienił się o 180 stopni… 
_________________________________________________________________

   Pewnego razu całkiem przypadkowo natknęłam się na post Oli, która szukała kompana na wyjazd do Norwegii na zorzę polarną. Nie myśląc długo, napisałam. Później dopiero uświadomiłam sobie, że nie mam pieniędzy. „Dobra, to byłoby najgorsze co możesz zrobić, gdybyś zaczęła się zastanawiać, czy ci się uda” – przemknęło mi przez myśl. Kupno biletów? Do Norwegii można je dostać naprawdę tanio, tyle na pewno uzbieram. Jedzenie, woda? W jednym z droższych krajów? Na pewno są jakieś alternatywy (o tym napiszę później:).
   I tak oto jakiś czas później siedziałam w samolocie, lecącym do Trondheim. Zapłaciłyśmy 80 zł w dwie strony – niedużo. Spakowałyśmy się w mały bagaż podręczny, który można wnieść bezpłatnie i zaoszczędzić na tym sporo pieniędzy. Leciałam pierwszy raz w życiu, więc połowę drogi siedziałam jak na szpilkach i modliłam się, żeby w końcu wylądować, z biegiem czasu jednak zasnęłam…


   Na lotnisko w Trondheim dotarłyśmy przed południem, od razu urzekły mnie widoki, które wyjątkowo ładnie było widać szczególnie przy lądowaniu. Początkowo zjadłyśmy zupkę chińską, następnie udałyśmy się na wylotówkę do centrum Trondheim. Nie łapałyśmy dłużej, niż dwie minuty, choć przygotowana byłam na znacznie dłuższy czas, wnioskując z opowieści ludzi, stopujących w Norwegi. Może miałyśmy po prostu szczęście…

Jedno z bardziej charakterystycznych miejsc w Trondheim - domki przy rzece Nidelva...

   O 16 dotarłyśmy do naszego hosta – Jamesa. Nie ukrywam, że od początku czułam się nieco nieswojo. Nie znam angielskiego. Tak, dziwna sytuacja… Niezbyt miła bariera (ale chyba nie ma bariery tak wielkiej, by nie móc wyjechać)… Jako tako rozumiem, zazwyczaj potrafię ogarnąć kontekst zdania, mam jednak spore problemy z mówieniem, a najgorsze jest to, że…długo myślę, jak ułożyć zdanie. No i kiedy tak myślę…zaczynam się denerwować, że tak długo to trwa i ostatecznie nie mówię nic:D Niestety od dawien dawna nie miałam styczności z angielskim, a i wcześniej moja nauka tego języka była ograniczona… James (mimo że umieściłam wyraźną informację o tym na couchsurfingu, a on mimo to zgodził się mnie przyjąć), nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że słabo mówię po angielsku i chwilami zachowywał się…no cóż…po prostu chamsko. Nie oceniałam jednak wtedy – bo za mało jeszcze czasu z nim spędziłam, a poza tym nie przywykłam do narzekania na ludzi, którzy mnie hostują, zawsze staram się docenić każdą pomoc.
   Sporo czasu spędziliśmy, słuchając Afrykańskiej muzyki i oglądając debatę (w Ugandzie trwały właśnie wybory na prezydenta), z której w sumie mało zrozumiałam. James pił drinki, więc i my postanowiłyśmy napić się wina, nabytego na bezcłowym, które okazało się mieć wyjątkowo specyficzny smak. Po jakimś czasie przyszli koledzy Jamesa i z początku było w sumie dosyć sympatycznie, później...trochę dziwnie. Miałam tego dnia pewien niedosyt, spowodowany zapewne spędzeniem zbyt dużej ilości czasu w domu, ciągnęło mnie już do wyjścia i zobaczenia okolicy, na co poświęcić miałyśmy kolejny dzień...........

CDN.

1 komentarz:

  1. Fajne zdjęcie tych kolorowych domków. Mimo, że nie trzyma poziomu, to podoba mi się :-)

    OdpowiedzUsuń