środa, 28 września 2016

Ostatnie dni w Chorwacji (Jeziora Plitwickie, Primosten) i powrót do Polski...

 Najważniejsze w życiu jest to, aby zrozumieć, że wyścig po szczęście tak naprawdę nam to szczęście odbiera. Życie jest tylko jedno, a ciągły bieg skutecznie je skraca. 
__________________________________________

  Mieliśmy zaplanowane miejsca, które chcemy odwiedzić w Chorwacji, zazwyczaj nic nie planujemy... I tym razem wyszło zupełnie inaczej. Łapaliśmy na Makarską. Po krótkiej chwili pojechaliśmy kawałek za Dubrovnik i zostaliśmy wysadzeni na drodze, przy której nie było praktycznie nic. Największym minusem był brak sklepu i kończąca się woda. Upał był okropny, a w pobliżu żadnego cienia. Nawet kawałeczka. Po krótkiej chwili łapania, udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, w którym przesiedzimy najgorszą temperaturę. Trafiliśmy za jakieś gospodarstwo, pod mostek, gdzie było zimno i przyjemnie. Właściwie zasnęliśmy...chętnie przesiedziałabym tam do wieczora, ale Damian uparł się, żebyśmy wyszli na drogę. Łapaliśmy znowu... W końcu zatrzymał się tir, kierowca jechał do Zagrzebia, bez chwili wątpliwości stwierdziłam "jedziemy". Po drodze zastanawialiśmy się, gdzie możemy wysiąść, usilnie chcąc uniknąć pobytu w stolicy. Droga miała być dłuuuga i trwać około dziewięciu godzin. Ogarnęliśmy, że możemy pożegnać się z naszym kierowcą chwilę przed Parkiem Narodowym Jezior Plitvickich, którego za nic nie chcieliśmy przegapić. Byliśmy wyczerpani, głodni, spragnieni...nie mieliśmy już prawie nic z zapasów jedzenia i picia. Kierowca okazał się jednak wyjątkowo łaskawy... Praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy, on zupełnie nie znał angielskiego, my chorwackiego i porozumiewaliśmy się tylko na zasadzie "my po polsku, on po chorwacku" (język chorwacki jest dosyć podobny do naszego). Zaprosił nas na obiad w restauracji. Chyba nigdy tak bardzo nie ucieszyłam się na wiadomość o obiedzie...w takich chwilach docenia się to, czego nie doceniamy na co dzień... Po zjedzeniu mój humor zmienił się diametralnie. Kierowca, widocznie widząc że wyglądam jak zombie, kazał się położyć i spać. Przespałam więc kilka godzin, aż w końcu podróż dobiegła końca. Byliśmy niedaleko Jezior Plitvickich. Szybko też znaleźliśmy miejsca na namiot, ogarnęliśmy wodę i udało nam się wziąć prysznic w polu (podróże uczą mycia się jedną butelką wody praktycznie wszędzie. I to dokładnie:).

   Następnego dnia byliśmy na miejscu. Do Jezior dojechaliśmy z Chorwatem, mieszkającym kiedyś w Warszawie. Cieszył się, że może porozmawiać po polsku. Już sam początek parku był niemiłosiernie zatłoczony. Ludzie z najnowszymi modelami telefonów sztucznie się uśmiechali i robili sobie selfie wszędzie, opowiadając po drodze, które z nich wyląduje na instagramie czy fejsie. Chyba nigdy nie przywyknę do takich klimatów. Mam nieodparte wrażenie, że powoli stajemy się robotami. Że rządzi nami technologia, a nasze mózgi przestają samodzielnie myśleć. Szkoda że większość osób tego nie dostrzega i myśli że tylko "podąża za duchem czasu". Po prostu przestawiamy się z realnego świata w wirtualny i w takich właśnie miejscach idealnie to widać. Już nie ogarniamy rzeczywistości. Nie raz ktoś dosłownie naskoczył na kogoś innego, bo przypadkowo wszedł mu w kadr. Na jednym odcinku facet kazał swojemu dziecku podpłynąć do wodospadu, mimo że pływanie jest tam zabronione, po to by zrobić mu zdjęcie, a gdy jedna z przewodniczek pytała "czyje to dziecko?", wyparł się go. Ważne że zdjęcie było.

   Sam park zachwyca. Masa jezior z wyjątkowo czystą, błękitną wodą i różnego rodzaju wodospady napawają spokojem i optymizmem. Spędziliśmy tam cały dzień, rozkoszując się tym pięknem i próbując nie zwracać uwagi na tych najbardziej irytujących ludzi.

Park Narodowy Jezior Plitvickich założony został w roku 1949, zajmuje powierzchnię około 297 km2, w okresie letnim jest odwiedzany przez kilka tysięcy turystów dziennie! Głównym cudem parku jest 16 jezior krasowych połączonych ze sobą licznymi wodospadami. 








   Następnego dnia dotarliśmy na plażę w Primosten. Plaża ta jest typowo kamienista, ale plusem było to, że nie została cała zdominowana przez turystów – mimo drobnej niewygody, było przynajmniej gdzie usiąść. Spędziliśmy tam noc. Podszedł do nas strażnik, ale pozwolił nam zostać do rana, każąc zwinąć się o piątej. A od rana obijaliśmy się, co chwilę się kąpiąc…przesadziliśmy jednak konkretnie ze słońcem. Nie czułam, że się palę. Generalnie poczułam moje oparzenia godzinę po zejściu z plaży i wtedy też myślałam, że właśnie umieram. Nigdy nie czułam chyba takiego bólu. Nasza głupia nieuwaga spowodowała, że mieliśmy problem z wykonaniem jakiegokolwiek ruchu. Brawa dla nas!



   Nie pojechaliśmy tego dnia daleko. Noc spędziliśmy w nietypowym miejscu – na kamieniach nad stacją, budząc się ze zgrają małych towarzyszy w namiocie… Nie spaliśmy praktycznie w ogóle. Wtedy przeszło mi nawet przez myśl „chcę wracać”. I niedługo po tym zaczął się nasz powrót do Polski…żałowałam. Chciałam zostać dłużej w podróży, choć niekoniecznie w Chorwacji. W planach pojawiła mi się Mołdawia, Ukraina, powtórnie Norwegia i tak dalej… Ta podróż jednak powoli dobiegała końca. Gdzieś w myślach już byłam w innych zakątkach świata…

   Ostatnią noc spędziliśmy przy stacji w Chorwacji. Wtedy właśnie pierwszy raz złapał nas deszcz. Przeciekł nam cały namiot, ale nie miałam zamiaru nigdzie stamtąd iść. Leżeliśmy jakiś czas praktycznie w kałuży,aż przyszła burza. Wtedy bez zastanowienia schowaliśmy się do stacji. Droga, jaką przebyliśmy biegiem z namiotu spowodowała, że byliśmy cali mokrzy, nie mogąc się przebrać, bo plecaki też były przemoczone. Siedzieliśmy skuleni na jednej z ławek, czekając aż przestanie padać. Nad ranem zwinęliśmy namiot i stanęliśmy na wylotówce, na której staliśmy już cały poprzedni dzień. Złapaliśmy w końcu kierowcę busa, który obdarował nas śniadaniem (woził owoce), ale wysadził nas na środku autostrady. Jako że rok temu płaciliśmy za to mandat, udaliśmy się na inną drogę i mimo że początkowo mieliśmy wrócić od razu przez Węgry, znaleźliśmy się w Słowenii. Tam spotkaliśmy trzech autostopowiczów z Francji, którzy łapali drugi dzień na Budapeszt i w końcu zmarnowani udali się na pociąg. My bez większych nadziei stanęliśmy na wylocie…minęła minuta i…złapaliśmy busa, którego kierowca jechał prosto na Budapeszt! Zawiózł nas nawet na wylot, mimo że wydłużyło to jego drogę o jakąś godzinę! Następnego dnia rano byliśmy w Polsce…z masą własnych opinii o krajach bałkańskich…ze smutkiem, ale i z odrobiną ulgi…z nowymi odkrytymi w sobie cechami charakteru…i z wieloma przygodami zapisanymi we wspomnieniach.


   Podróżując, jestem prawdziwą sobą. Te drobne wypady motywują do spełniania największego z marzeń podróżniczych… Dziś wiem, że „NIEMOŻLIWE NIE ISTNIEJE”, że można „PRZESUNĄĆ HORYZONT”.

1 komentarz:

  1. Piękny blog <3
    Coś czuję, że będę wpadała tu codziennie :3

    Wspólna obserwacja? :)

    http://believeinhimselfx33.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń