niedziela, 12 sierpnia 2018

Rumunia, Góry Rodniańskie, Pietrosul (2300m n.p.m) i ewakuacja

"Każda góra to odrębny świat, świat nieogarniony jak kula ziemska"
_________________

   Zawsze patrząc na nie z dołu, odczuwam pewien dreszcz. Widzę piękno, którym dysponują i siłę, w którą są wyposażone. Istnieją góry wysokie i wybredne, które przyjmują tylko nielicznych; z dokładnością doszukują się ludzkich błędów a za każdy z nich karają śmiercią. Są też góry niższe, bardziej wyrozumiałe i spokojniejsze, ale dalej pozostają tylko i aż górami. Jednych przyjmują, innych zabierają, jednym dają niezapomniane przeżycia, innych wyłącznie męczą. Dobierają ludzi, których chcą przyciągnąć a przyciągając - robią to bardzo skutecznie. Często jednak, pomimo ich siły, otaczają jakąś troską. Pozwalają się zdystansować, odsuwają problemy dnia codziennego. Tworzą wokół człowieka pewnego rodzaju otoczkę - coś jakby mały, okrągły świat, w którym istnieje tylko "tu i teraz".

   Do Rumunii wybraliśmy się autostopem, w weekend majowy. W tym samym czasie odbywały się wyścigi autostopowe, więc pierwszego dnia nasze łapanie zakończyło się już o szesnastej, po poznaniu ludzi, którzy zaproponowali nam piwo. Wieczorem stworzyliśmy małą osadę przed granicą ze Słowacją, w której rozbiliśmy się razem z kilkorgiem innych autostopowiczów. Na drugi dzień łapanie szło nam całkiem przeciętnie. Przejechaliśmy wprawdzie całą Słowację, ale nie dostaliśmy się już dalej. Ostatecznie jednak taka  kolej rzeczy była całkiem trafiona; na granicy z Węgrami spotkaliśmy ludzi, którzy podobnie jak my jechali do Rumunii. W czwórkę udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. Mapa wskazywała jeziorko w otoczeniu gór, na które dość szybko dotarliśmy. Poranek dnia kolejnego był bardzo męczący, autostopowiczów na drodze było sporo i jedna parka łapała bezskutecznie już sześć godzin. My jednak udaliśmy się w inne miejsce, gdzie też staliśmy dosyć długo. Dopiero czwartego dnia podróży dotarliśmy w miejsce docelowe. Długą drogę przejechaliśmy z pastorem, który jechał akurat do Maramures, co było naszym ogromnym szczęściem.

 Widok na Góry Rodniańskie

Nocleg przed granicą z Węgrami

   Naszym celem były Góry Rodniańskie w północnej Rumunii, a punktem wypadowym Borsa; miejscowość leżąca u podnóża Karpat Marmaroskich i Gór Rodniańskich. Po zrobieniu zapasów jedzenia, udaliśmy się na wyprawę. Szliśmy w kierunku najwyższego punktu - góry Pietrosul, mającej 2300m n.p.m. Na początku droga była raczej mało wymagająca. Przez długi czas szliśmy przy zabudowaniach, mijając co chwilę pastwiska z krowami czy owcami. Później zaczęły się już dziksze tereny, a przez praktycznie całą drogę prawie nikogo nie spotkaliśmy. Dopiero przed samym podejściem szczytowym była grupka polaków, którzy właśnie schodzili. Zamieniliśmy z nimi kilka słów. "Ciężko?" Podejście nie wyglądało na najłagodniejsze. "Wejście nawet spoko, jeden kawałek dość stromy i generalnie bardzo dużo śniegu, ale nie najgorzej. Przy zejściu trochę ślisko, przez tą łagodniejszą część drogi polecamy zjazd na tyłku, bo wychodzi lepiej niż schodzenie na nogach". Nieco odstraszało nas pochmurne niebo, ale podejście nie było długie, więc postanowiliśmy wejść. Wcześniej jednak padło zdanie "a może by tak wziąć tam karimatę i zjechać na niej..." i odpowiedź "zróbmy to". Zostawiliśmy więc pod szczytem plecaki a na górę wzięliśmy tylko to, co było nam potrzebne. Ziemię pokrywała duża warstwa śniegu, ale z podejściem nie było większych problemów. Całkiem dobrze mi się szło i z dużą przyjemnością pokonywałam kolejne metry.

Jezioro Lacur lezer

Wejście na szczyt

  Punkt pierwszy (wejście na szczyt) - zaliczony. Pozostało zejście. Przez chwilę patrzyłam w dół. Góry zawsze ogarniały mnie czymś w rodzaju strachu, a mimo to ciągnęło mnie do nich. Jednak zawsze, bez wyjątku, poruszałam się po nich ze wzmożoną ostrożnością. Teraz miałam zasmakować czegoś innego. Zjazd na karimacie był przeżyciem, które zapamiętam na długo i o którym będę mówiła z uśmiechem na ustach, ale jednocześnie takim, którego bym chyba nie powtórzyła. Przy zjeździe towarzyszyły mi różne emocje, chwilami się śmiałam, a chwilami przeżywałam momenty drobnej grozy. Pierwszy raz posmakowałam gór z zupełnie innej strony. Był to wyjątkowy obraz... Wyjątkowe ujęcie mojego życia... Patrzysz w dół, widzisz piękne widoki, tak bardzo odległe od ciebie, na dole zamarźnięte jeziorko... Siedzisz na tej karimacie i jedziesz. W rezultacie zjeżdżasz na sam dół dużo szybciej, niż gdybyś schodziła. Oczywiście przez całą drogę towarzyszyło nam skupienie i używanie "hamulców", aby nie rozpędzać się za bardzo. Wydaje mi się, że całą drogę w dół zjechaliśmy w miarę możliwości ostrożnie i bez żadnych niebezpieczeństw. Zrozumiałam tych ludzi, którzy pobijają rekordy wysokościowe z jazdy na...jabłuszku. To muszą być świetne przeżycia! 

   Na tej wysokości było dość zimno, więc zdecydowaliśmy się zejść trochę niżej. Tam też rozbiliśmy namiot i szybko się ogrzaliśmy w słońcu i upale, którego na górze nie było.

   Uświadomiłam sobie, że góry pochłaniają mnie coraz bardziej. Że kiedyś były tylko moim odpoczynkiem, czymś, co lubiłam. Teraz myślę o nich nie tylko w ich towarzystwie, ale także na nizinach. Są jakąś sporą częścią mojego życia. Nie najważniejszą, nie taką, która stoi wysoko w hierarchii wartości. Ale taką, bez której inne moje wartości byłyby jakieś niepełne. Nie potrafię stwierdzić, kiedy dokładnie je pokochałam. To przyszło stopniowo. Po wejściu na Pietrosul poznałam je także z kilku innych stron...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz