poniedziałek, 29 października 2018

Szlakiem Orlich Gniazd; około 150 km pieszo

"Podróżowanie uczy skromności, widzisz jak niewiele miejsca zajmujesz w świecie"
_______
   Wyprawa Szlakiem Orlich Gniazd była dla mnie czymś nowym, bo choć uwielbiam długie wędrówki, to nigdy nie byłam za bardzo zainteresowana historią, a szlak prowadzi właściwie "od zamku do zamku". Wędrówkę jednak potraktowałam z początku jako coś, przez co przestanę biec. Tak; moje ostatnie podróże były dobre pod tym względem, że chodziłam po górach, zdobywałam szczyty i robiłam to, co lubię. Jednak zdałam sobie sprawę, że wciąż chcę coraz więcej i że przestaję żyć aktualną chwilą, ciągle planuję nowe wyjazdy i pragnę łamać własne ograniczenia. Zaczęłam zadawać sobie też pytanie : "czy ten pośpiech daje mi faktyczne szczęście i poczucie spełnienia?". Po części zapewne tak. Jednak w tym moim szczęściu i poczuciu spełnienia czegoś czasami brakuje. Może spokoju i przystanku; nawet takiego przenośnego, tego w moich myślach.

  Drogę rozpoczęliśmy w Krakowie. Stamtąd mieliśmy przejść na nogach około 150 kilometrów przez Jurę do Częstochowy, mijając średniowieczne zamki wybudowane z polecenia Kazimierza Wielkiego. Uświadomiłam sobie też, że tak naprawdę wiem o tym królu niewiele, a wszystkie informacje były tylko jakimiś suchymi faktami, o których słyszało się od zawsze. "Wielki" - tym określeniem go nazywano, być może dlatego, że "zastał Polskę drewnianą a zostawił murowaną" (wersja oficjalna), a może dlatego, że jako król niezwykle kochliwy i urokliwy, posiadał umiejętność uwodzenia na potęgę i prawdopodobnie spłodził kilkoro nieślubnych dzieci (choć do dziś nie wiadomo, ile ich tak naprawdę było). I mimo tego potomstwa - został ostatnim z rodu Piastów, a dwie z czterech żon obdarowały go wyłącznie córkami. Jako jedyny król oddany Polsce, nosił ten wyjątkowy przydomek. Dziś budzi sporo zaciekawienia i nieco kontrowersji - "bigamista i seksoholik", ale za to Wielki.

   Pamiętam, że pierwszego dnia naszej wędrówki padał deszcz i mimo że drogę zaczęliśmy pod wieczór i w zasadzie szukaliśmy tylko miejsca na namiot na obrzeżach Krakowa, to byliśmy mokrzy. Rano ruszyliśmy przez Ojcowski Park Narodowy do zamku w Ojcowie, z którego tak naprawdę zostały już totalne ruiny (jeśli w ogóle można je w ten sposób nazwać, bo może trafniej by było powiedzieć, że nie zostało praktycznie nic a tylko jakiś fragment murów). Kilka kilometrów później trafiliśmy na zamek Pieskowa Skała. Tam, patrząc na luksusową kawiarnię z nowoczesnym wystrojem i tłumem ludzi, wyjątkowo wyraźnie można było poczuć klimat średniowiecza... Zrobiło mi się nawet trochę smutno, że ludzie za wszelką cenę próbują wszystko niszczyć dla uzyskania pieniędzy. Czy ten zamek faktycznie przypominał w jakimś stopniu ten średniowieczny - to nie miało żadnego znaczenia.
   Cały marsz szedł nam naprawdę mozolnie. Wyruszając, ustaliliśmy, że będziemy robić dziennie około 30 kilometrów. Raz jednak, wychodząc z Kościoła, poniosła nas rozmowa i zamiast iść sobie czerwonym szlakiem Orlich Gniazd, powędrowaliśmy niebieskim szlakiem pielgrzymkowym Camino De Santiago, nadrabiając sporo kilometrów. Na prawidłową trasę doszliśmy naprawdę późno, a po drodze zrobiliśmy jeszcze długą przerwę na ugotowanie obiadu. To był dzień, w którym ilość kilometrów przeszła wszelkie możliwości i byliśmy naprawdę zmęczeni - szkoda tylko, że kilometrów po szlaku było naprawdę mało. Ale...to nie miało w zasadzie znaczenia. Następnego dnia z kolei zepsuł mi się telefon i szukaliśmy serwisu, a dodatkowo mieliśmy do załatwienia parę rzeczy w miasteczku. Ale od tamtej pory, od godziny około 14, nabraliśmy dosyć dobrego tempa. Trafiliśmy na zamek w Rabsztynie, który z zewnątrz wyglądał naprawdę ładnie, ale w środku postanowiono dodać szklane elementy, by poprawić nieco zamysł Kazimierza Wielkiego, bo w zasadzie czasy się zmieniły, wystroje też...bez sensu, aby moda średniowieczna psuła wizualizację.

Rabsztyn
 
   W podróży zawsze lubiłam wieczory i poranki. To jest uczucie całkowitego spokoju. Takie wyciszenie. Po długim dniu wysiłku i marszu, siedzisz przy ognisku i cokolwiek jesz - smakuje to dobrze. Twoja myśl przewodnia brzmi "żeby tylko nie spać na kamieniach, bo będzie twardo", a jedyne czego chcesz to odpoczynku, jedzenia i rozmowy o sensie życia (albo o czymkolwiek innym). Poranki natomiast mają w sobie coś niezwykłego. Otwierasz ten namiot i widzisz krajobraz, który jeszcze parę godzin temu - przed snem, owiany był mrokiem i wyglądał zupełnie inaczej. Poranek zaszczyca cię czymś, czego nie możesz przewidzieć - świeci słońce albo pada deszcz, słyszysz wiatr lub ogarniającą świat ciszę. To jest poczucie wolności i czas na refleksje. Coś, co uwielbiam.






   Któregoś dnia, nie pamiętam którego, trafiliśmy na zamek w Bydlinie, który, mimo że niczym się w zasadzie nie wyróżniał, miał coś w sobie. I nie było tam prawie nikogo, a my siedzieliśmy sobie na tych murach i mogliśmy w spokoju rozmawiać. I zdecydowanie mój ulubiony - Smoleń. Nie na tyle popularny, aby były na nim tłumy, ale jednak prezentujący się dosyć dobrze. To chyba mniej więcej wtedy doszłam do wniosku, że zobaczyłam już sporą ilość zamków i zamiast na nie patrzeć, mam ochotę trafić w końcu na późniejszą część tej trasy, wiodącą przez...skały. Po drodze czeka nas jednak jeszcze Ogrodzieniec - czyli chyba najbardziej znany zamek z systemu Orlich Gniazd.

Wieża na zamku w Smoleniu


Widok z wieży zamku Ogrodzieniec 

   Bez wątpienia mogę stwierdzić, że najlepszą częścią całego szlaku jest trasa wiodąca przez skały. Jura Krakowsko-Częstochowska jest idealnym miejscem dla początkujących i bardziej zaawansowanych wspinaczy skałkowych. Niestety zasmakowałam bardziej marzeń, niż ich realizacji. I nawet zrobiło mi się trochę przykro, że nie udało mi się w tym roku zrobić kursu skałkowego, na który byłam bardzo chętna. Czasami jednak trzeba postawić na pierwszym miejscu jakieś przyziemne sprawy jak np opłata mieszkania i przesunąć marzenia o (mam nadzieję) kilka miesięcy. Widok wspinających się ludzi, którzy dotykają tych skał i są coraz wyżej, sprawiły, że jeszcze bardziej niż wcześniej chciałam to robić. I czułam się trochę jakbym chodziła pomiędzy własnymi pragnieniami. Poza drobnym smutkiem, widok ten wywołał też u mnie jakieś miłe i błogie uczucie. Natura chyba najlepiej potrafi obdarowywać nas pięknem. 





   Szlak zakończyliśmy po ośmiu dniach (co było chyba dość długim czasem przejścia) na Jasnej Górze w Częstochowie. Mimo że wyprawa była nieco inna niż pozostałe, a miłością do zamków i historii dzięki niej nie zapałałam (choć sporo później czytałam o samym Kazimierzu - bo życie miał niewątpliwie ciekawe), to uważam, że była udana. Ale chyba wciąż, nie ważne czy chodzi o góry, czy o codzienny marsz - wiele przyjemności sprawia mi same zmęczenie. Gdzieś nawet z tyłu głowy pojawiły się myśli o dłuższych pieszych wyprawach.

poniedziałek, 1 października 2018

O wejściu na Babią Górę (1725m n.p.m.) oraz o plusach i minusach samotnego podróżowania

"Aby poznać siebie, trzeba się wystawiać na próbę. Tylko tak może się przekonać każdy, na co go stać"
___________
   Kiedyś, w trakcie czytania książki podróżniczej, podczas której dowiedziałam się, że istnieje coś takiego, jak autostop i że można w ten sposób zjechać większość świata, stwierdziłam, że nie miałabym do tego odwagi, że nie byłabym w stanie... A jakiś czas później pojechałam w swoją pierwszą autostopową podróż. I w sumie dalej nie wiedziałam, czy mam odwagę czy też nie, po prostu pojechałam. Nie byłam wtedy sama, więc wszelkie obawy dzieliłam z kimś. Dawało to pewnego rodzaju ułatwienie. Wtedy też złapałam bakcyla podróżniczego i zafascynowana, czytałam o tym gdzie tylko się dało. Natrafiłam na posta opowiadającego o samotnych podróżach. I powiedziałam sobie: "kurcze, nigdy bym tego nie zrobiła... Nie wyobrażam sobie, że miałabym być gdzieś w świecie, całkowicie sama". A jakiś czas później pojechałam w pierwszą samotną podróż. To tylko dwa z wielu ograniczeń, które przeskoczyłam. Dziś rozumiem, że odwaga wcale nie polega na tym, aby się nie bać, ale na tym, aby robić coś mimo strachu i aby ten strach przełamywać.

   W swoją pierwszą samotną podróż, pojechałam ponad rok temu. Pewnego dnia po prostu wyszłam z pokoju nad stajnią i nie chcąc budzić koleżanek, z którymi tam spałam, napisałam im "jadę na Włochy!". I pojechałam. Nie była to długa podroż, trwała zaledwie kilka dni. To był taki pierwszy smak bycia samemu w podróży. Niedługo później rozstałam się z kompanem w Bieszczadach i samotnie pojechałam do Ukrainy. Tam byłam jeszcze bardziej zdana na siebie i nieco pogubiona, ale czułam też miłą ulgę. Ulgę, że jestem sama. Było dobrze, po prostu. Później jednak poznałam kogoś, z kim podróżuje mi się bardzo przyjemnie i to właśnie ta osoba była kompanem w większości moich podróży w ostatnim roku. Ale przyszedł czas, kiedy chcąc zrealizować w końcu swój plan wejścia na Babią Górę, musiałam tam jechać sama, albo znaleźć kogoś, kto chciałby jechać ze mną. I jak to zawsze bywa - chętnych było sporo, zdecydowanych na wyjazd, ale ostatecznie wyruszyłam sama. Był to mój drugi samotny pobyt w górach.

  Wędrówkę rozpoczęłam w Zawoi, gdzie byłam przed południem. Wyruszyłam początkowo do schroniska Markowe Szczawiny, które znajduje się pod Babią Górą. Pamiętam, że szłam chyba trzy godziny przez las zupełnie sama. Takie szlaki bardzo lubię, bo mogę się wtedy wyciszyć i być wyłącznie ze sobą. Niektóre sprawy zaczynają wtedy wyglądać zupełnie inaczej. W Markowych Szczawinach wzięłam pokój, w którym poznałam troje ludzi wędrujących Głównym Szlakiem Beskidzkim. Jest to najdłuższy górski szlak w Polsce, mający około 500 km i przebiegający m.in. przez Beskid Żywiecki, Gorce i Bieszczady. Usłyszałam wtedy o tym szlaku pierwszy raz i pomysł jego przejścia nawet przeszedł mi przez głowę; ale chyba za dużo mam planów, żeby je wszystkie zrealizować.
   W schroniskach górskich jest coś takiego, co bardzo lubię. Tam tak naprawdę nie ma znaczenia nic poza górami. Jakby wszystkie inne sprawy były na chwilę odsunięte na bok. Gdy kogoś poznajesz; ważne jest to, jaką trasę przeszedłeś danego dnia i jaki masz plan na jutro. Ważne są rady; jeśli okaże się, że byłeś na jakimś szczycie, na którym nie było twojego rozmówcy, to koniecznie musisz zdać relację, najlepiej szczegółową. Oprócz tego przewijają się tematy sprzętu górskiego czy gotowania w podróży. Jest tak, jakby każdy się z każdym znał; świat górski zamknięty w ścianach stojącego na wysokości domu.
   Na drugi dzień przeszłam szlakiem żółtym na Babią Górę; mający 1725m n.p.m. najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego. Szlak ten posiada momenty wspinaczkowe, owiane tego dnia lekką grozą. Była mgła i mało było widać, ale mimo to szło się przyjemnie. Na szczycie spotkałam moich współlokatorów z pokoju w Markowych Szczawinach, z którymi wyszłam ze schroniska w tym samym czasie, ale wybraliśmy inne drogi na szczyt. Było niesamowicie zimno, a królowa Beskidów nie chciała zaszczycić nas jakimikolwiek widokami (a ponoć przy ładnej pogodzie widać z niej Tatry). Z Babiej Góry udałam się czerwonym szlakiem przez pobliskie szczyty do Przełęczy Krowiarki. Tutaj ruch był spory, bo jest to główny szlak na Babią Górę. Stamtąd miałam jeszcze niecałe trzy godziny marszu przez Policę do następnego schroniska na Hali Krupowej. Po drodze musiałam zrobić długą przerwę, bo plecy odmawiały mi posłuszeństwa przez całodniowe noszenie plecaka.
   Na Hali Krupowej powtórnie trafiłam do pokoju z tymi samymi ludźmi, dodatkowo spał z nami jeden przewodnik górski i dwoje starszych osób. Ostatniego dnia schodziłam do Zawoi, zahaczając o wodospad i pobliski szczyt - Mosorny Groń, z którego widok był wyjątkowo ładny ze względów pogodowych.
   ___
   Jak bardzo bezpieczne jest samotne podróżowanie? Czy trafiło mi się kiedyś coś, co obaliłoby pewność owego bezpieczeństwa? Czy jest to lepsza opcja niż podróżowanie z kimś?

   Zdarzało mi się podróżować z chłopakiem, z koleżankami, z ekipą, z prawie obcymi ludźmi poznanymi przez internet. W związku z tym wiem, jak ważny jest dobór odpowiedniego kompana na podróż. Kilka razy byłam gdzieś z kimś, z kim zupełnie się nie dogadywałam. Mieliśmy inne oczekiwania i albo rozmowa w ogóle się nie kleiła, albo w końcu się rozstawaliśmy. Nie wyobrażam sobie teraz pojechać w jakąś dłuższą podróż z kimś poznanym na grupie autostopowej. Takie podróże są fajne, jeśli są krótkie. Osobiście jestem typową introwertyczką i jeśli mam spędzać z kimś dużo czasu, to musi to być osoba, przy której czuję się naprawdę swobodnie, a nie ma takich osób dużo. Dlatego w przypadku gdy osoba, z którą czuję się dobrze, nie może jechać ze mną, dobrym rozwiązaniem jest podróż samotna. Nie przeszkadza mi wtedy ta samotność, a nawet ją lubię. Ponoć nie każdy jednak czuje się w takich podróżach dobrze. Są ludzie bardziej lub mniej lubiący towarzystwo i jest to całkowicie naturalne.
   Niektórzy, gdy tylko usłyszą o możliwości samotnego podróżowania (szczególnie o takiej możliwości u kobiet), są przerażeni. Czasami nawet podróżowanie kilku kobiet budzi grozę, a co dopiero jednej! No bo jak to tak, bez mężczyzny przy boku... I ja po części być może to rozumiem. Kobiecie w podróży jest trudniej (a czasami łatwiej:), czego z resztą sama doświadczyłam. Zdarzyło mi się dostać niemoralne propozycje, np od żonatego tirowca, który zapewniał mnie, że ze swoją żoną i tak nie sypia, a te dwoje dzieci, które ma, to jakoś tak przypadkiem... Poza takimi przykrymi sytuacjami, zauważyłam jednak też, że gdy podróżuję sama, to ludzie są bardziej pomocni i zainteresowani tym, gdzie jadę i po co jadę. No i dużo łatwiej łapie się wtedy stopa. Wiem, że mimo że mam osoby, z którymi lubię podróżować, to będę też czasami w podróży sama. Taka moja natura i potrzeba.

Zdjęcie z rumuńskich fogaraszy; te z Babiej Góry straciłam gdzieś na Szlaku Orlich Gniazd, gdy zepsuł mi się telefon

sobota, 1 września 2018

Na Dachu Bałkanów; Musała (2925m n.p.m.) i najwyższy namiotowy nocleg w życiu

Idąc przed siebie, mijam wielkie połacie przestrzeni. Przestrzeń daje mi nieopisane poczucie przynależności do świata. Napawam się swoją "małością"; a w ich otoczeniu taka właśnie jestem. Mała, bezbronna i słaba, choć na próżno próbuję udowodnić sobie, że posiadam siłę, której nikt mi nie odbierze. Cała moja siła jest niczym w porównaniu z potęgą świata. I mimo wszystkiego, co jako ludzie potrafimy, wciąż są miejsca i siły zupełnie przez nas nieogarnione. To właśnie przestrzeń i góry pokazują nam naszą "małość". "Małość", o której zapominamy. I zmęczona, wzdycham z ulgą...wbrew pozorom, nie jesteśmy najwyżej. Nie stoimy na szczycie piramidy hierarchii. Jesteśmy tylko małymi punktami, których wielkość uzależniona jest od narzędzi. Nie panujemy nad światem. 
_________________________________________________
   Nasza droga na "Dach Bałkanów" rozpoczęła się w zasadzie kilka dni przed wejściem na szlak. I właśnie te momenty - spędzone na autostradzie w Serbii, podczas łapania stopa - były najtrudniejszymi momentami podróży. Przed samą serbską granicą, złapaliśmy bardzo dziwnego kierowcę, który okazał się przerażonym emigrantem. Niby chciał nas zabrać, ale jednocześnie bał się faktu, że jedziemy z nim. Początkowo chciał zobaczyć naszą zawartość plecaka, po czym z niewiadomych przyczyn wyrzucił nam zapałki. Jednym z pierwszych pytań jakie nam zadał, było "macie problem z policją?", a gdy odpowiedzieliśmy, że nie, to nie uwierzył, mówiąc, że pyta o to tylko dlatego, bo chce nam pomóc. Zaczęło się robić dziwnie, bo pytanie o policję powtarzało się kilkukrotnie. Później spytał, że skoro nie uciekamy przed policją i nie mamy z nią żadnych problemów, to gdzie my tak właściwie jedziemy, a gdy powiedzieliśmy, że na najwyższy szczyt Bułgarii, to spojrzał na nas z nieukrywanym zdziwieniem; "WHY?!". W końcu zasugerowaliśmy mu, że przejdziemy serbską granicą pieszo i nie będziemy robić kłopotu i zauważyliśmy, że początkowo nie chciał nas wypuścić i próbował namówić nas, żebyśmy zostali. W końcu jednak z lekką ulgą opuściliśmy tego dziwnego kierowcę i przeszliśmy granicę pieszo. Był to dopiero początek "serbskiej przygody". Później spędziliśmy długie godziny na stacjach przy autostradzie lub na samej autostradzie, próbując łapać na Bułgarię. Większość kierowców było Turkami, którzy wracali na wakacje do kraju. Całe ich samochody były obładowane więc nawet nie mieli jak nas zabrać. Z dnia na dzień było coraz gorzej a jednego dnia nie przejechaliśmy nawet kilometra. Tragedia. Jedynym moim pragnieniem było to, aby znaleźć się już w Bułgarii. Dojechaliśmy tam po czterech dniach. Na granicy zabrał nas autobus, w którym jechała turecka wycieczka. Poczęstowali nas jedzeniem i dali  zapas zupek chińskich. To był dzień, w którym w końcu odetchnęłam z ulgą. Byliśmy w Bułgarii.

   Szlak na najwyższy szczyt Bułgarii oraz całego Półwyspu Bałkańskiego (2925m n.p.m.) rozpoczyna się w turystycznej miejscowości Borovets. Tam też działa kolejka górska, która wjeżdża na wysokość 2369m n.p.m., i którą masowo wjeżdżają tłumy turystów, aby ułatwić sobie zdobycie szczytu. My zgodnie stwierdziliśmy, że od początku do końca trasę pokonamy na własnych nogach. Wyszliśmy z rana i początkowo przez długi czas szliśmy mozolnie przez las, odkrywając że nazwa pasma górskiego - Riła, faktycznie może oznaczać "góry pełne wody". Musieliśmy po tej wodzie deptać, bo płynęła przez główne ścieżki i ciężko było ją ominąć. Niedługo po wyjściu z lasu dotarliśmy do schroniska zwanego "Musała" znajdującego się na wysokości 2389m n.p.m. i wtedy dopiero zaczęliśmy spotykać ludzi (czyli wszystkich tych, którzy chwilę przedtem wysiedli z kolejki). Nabraliśmy wody do butelek i zjedliśmy kanapki. Bardzo szybko nadeszło załamanie pogody. Początkowo dobrze widoczne jeziorko, spowiła mgła, słychać też było grzmoty i zrobiło się bardzo zimno. Mimo to postanowiliśmy dotrzeć do następnego punktu, czyli schronu znajdującego się na wysokości 2720m n.p.m.

Okolice schroniska "Musała" 


   Szliśmy w górę nie mając prawie żadnej widoczności; jedyne co dostrzegaliśmy to obraz znajdujący się kilka metrów przed nami. Z radością przyjęliśmy ciszę, która przerwała krótkotrwałą burzę. Gdy szliśmy, było nam ciepło więc dopiero po dotarciu do "Lodowego Jeziora" odkryliśmy, jak bardzo jest zimno. Temperatura wynosiła nie więcej niż 6 stopni, do tego miałam nieodparte wrażenie, że jeśli było to w ogóle możliwe - to widoczność stała się jeszcze gorsza. Mimo chłodu wybraliśmy nocleg w namiocie i był to nasz "najwyższy namiotowy nocleg w życiu". Najwyższy i bardzo przyjemny. Gdy robiliśmy zapasy, nie mogliśmy znaleźć w żadnym sklepie kuskusu, więc jedyną kaszą, jaką mieliśmy, była gryczana, która, jak wiadomo, gotuje się o wiele dłużej. Jednak największym wyzwaniem (ze względów pogodowych) było rozpalenie tego wieczoru ogniska, które było niezbędne do zrobienia ciepłej kolacji. Podołał temu mój kompan, który dzielnie i długo gotował tę kaszę podczas gdy ja zrobiłam z siebie naleśnika w śpiworze. Pamiętam, że gryczana kasza z fixem oraz dodatkiem groszku i sera żółtego była tego wieczoru wybitnie dobra. Noc nie była tak tragiczna, jak się wydawało; temperatura nie przeszkadzała w spokojnym śnie.

Mgliście i ponuro...

A tutaj szukaliśmy czegoś, co pomogłoby w rozpaleniu ogniska...znaleźliśmy starą deskę, która nie była całkowicie przemoczona.

   Obudziło nas słońce. Dopiero po porannym wyjrzeniu z namiotu, dowiedzieliśmy się w jakiej dokładnie okolicy spaliśmy. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż wieczorem. Po mgle nie było ani śladu. Tylko słońce i piękne widoki. Zostało nam ostatnie podejście na szczyt. Nie było technicznie trudne. Mimo wysokości, góra była łatwiejsza od wielu niższych, na których byłam. Na szczycie nie spędziliśmy dużo czasu, chwilę napawaliśmy się widokami i ruszyliśmy w dalszą drogę. Postanowiliśmy udać się granią przed siebie, zbliżając się powoli do zejścia. Tego dnia udało nam się zobaczyć piękną kozicę, która wyskoczyła przed nami i zwinnie zbiegła po prawie pionowej ścianie w dół. Takie widoki są niesamowite i uświadamiają mi o niezwykłości świata. Wieczorem rozbiliśmy się jeszcze w górach, chociaż już dużo niżej, a następnego dnia dostaliśmy się do Samokowa i zjedliśmy pyszne pieczone ziemniaki z Billi (jedzenie zawsze smakuje lepiej po kilkudniowej wyprawie). Planowaliśmy dalszą drogę i następny punkt, którym miała być Rumunia.

Rano okazało się, że spaliśmy w całkiem ładnej okolicy...

Widoki w drodze na szczyt

Najwyższy szczyt Bałkanów zdobyty


Spacer granią

_________________________________
"Góry dają człowiekowi, poprzez zdobywanie wzniesień nieograniczony kontakt z przyrodą- poczucie wewnętrznego wyzwolenia, oczyszczenia, niezależności..."

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Mała Fatra; trzy szczyty, pierwsze górskie spotkanie z niedźwiedziem i nocleg w drewnianej chatce

"Dla mnie przygoda jest czymś w czym mogę brać aktywny udział, ale nie mam nad tym absolutnej kontroli"
_________________
   Góry mają to do siebie, że za każdym razem wyglądają nieco inaczej. Bywają przepełnione spokojem i pięknem; są wtedy słoneczne i pokazują się z najlepszej strony. Innym razem wierzchołki pokrywa mgła a zamiast pięknych widoków, zostajemy otoczeni aurą tajemniczości. Każda wizyta w górach daje nam coś innego, każda z nich obdarowuje nas innymi wrażeniami i myślami...

   Mala Fatra była naszym pierwszym przystankiem w podróży. Dojechaliśmy autostopem pod sam szlak na Wodospad Szutowski, gdzie udaliśmy się pierwszego dnia. Rozmowy z naszymi kierowcami prawie zawsze zaczynały się i kończyły tak samo; każdy z osobna ostrzegał nas przed niedźwiedziami, których rzekomo tutaj - w Małej Fatrze jest wyjątkowo dużo. Ludzie patrzyli na nasz namiot z jakimś politowaniem, jakby chcieli wywróżyć stuprocentowo pewne pojawienie się brunatnego towarzysza. Mimo że słyszałam już wiele razy o często występujących w jakimś miejscu niedźwiedziach, a sama nigdy nie zobaczyłam ani jednego, to te zwierzęta napawają mnie lekką obawą. Z natury omijają towarzystwo człowieka, jednak w ewentualnym kontakcie z nim potrafią być bardzo niebezpieczne. Postanowiliśmy ostatecznie nie dobierać do spania miejsc, w których ich wystąpienie byłoby wysoko prawdopodobne. Po wejściu na Wodospad Szutowski, zeszliśmy na dół i rozbiliśmy się w otoczeniu stada owieczek.

Szutowski wodospad

   Następnego dnia pogoda nie napawała optymizmem, było deszczowo i mgliście. Mimo to udaliśmy się po zapasy do sklepu i wyszliśmy w góry, chcąc dojść na najwyższy wierzchołek-Wielki Krywań. Początkowo droga wiodła przez las, gdzie przez długi czas nikogo nie spotkaliśmy. Szlak był mozolny i trochę męczący, dlatego postanowiliśmy odpocząć na jakimś przewalonym drzewie. Patrzyłam sobie na ścieżkę i wtedy zobaczyłam 'Jego'! Wielki i majestatyczny przebiegł nam drogę, pokazując się w całej okazałości. Poczułam lekki niepokój ale też pewnego rodzaju szczęście. Wielu ludzi ma z górami dużo większe doświadczenie niż my, a mimo to nigdy tego 'króla gór' nie zobaczyli. Zapisałam sobie we wspomnieniach kolejne przeżycie - pierwszy w życiu widok niedźwiedzia w jego naturalnym środowisku. Po chwilowym wielkim "wow", przyszła świadomość; "ej, wiesz, że musimy iść dalej tą drogą, którą on przed chwilą przebiegł?". Historie o agresywnych niedźwiedziach jednak wywarły trochę piętno na moim postrzeganiu tych zwierząt i jeszcze przez długi czas szłam, mając oczy dookoła głowy i bojąc się każdego szelestu. Kiedy wyszliśmy już z lasu i droga zrobiła się bardziej skalista, przyznaję - trochę odetchnęłam z ulgą. Wtedy też mgła robiła się coraz większa a deszcz padał coraz bardziej.
   Po dość długim marszu dotarliśmy na najwyższy szczyt, mający 1709m n.p.m. - Wielki Krywań. Droga była raczej łatwa i jedynym utrudnieniem była pogoda i nieco śliskie skały. Widoki żadne, mgła ustąpiła tylko na chwilę. Uświadomiłam sobie wtedy, że tak naprawdę widziałam już sporo górskich widoków i to nie one są najważniejsze w tych wyprawach. Stanowią tylko miły dodatek. Z Wielkiego Krywania udaliśmy się na niższy o 100 metrów Piekielnik a stamtąd na Mały Krywań. Dopiero tam zaczęły się  "schody". Nie było już widać kompletnie nic. Mgła spowiła wszystko i tak naprawdę przez długi czas nie wiedzieliśmy, czy dotarliśmy już na ten Mały Krywań i po prostu nie zauważyliśmy tabliczki czy powinniśmy szukać go dalej. Po długim czasie się udało - byliśmy na szczycie; cali przemoczeni, dodatkowo nie czułam prawie rąk i jedyne na co miałam ochotę to przebranie się i zjedzenie czegoś ciepłego. Przed nami jednak była długa droga w dół.

Chwilowa, bardzo krótka widoczność

   Schodząc zauważyliśmy drewnianą chatkę. Początkowo myśleliśmy, że jest zamknięta, jednak coś nas podkusiło, aby to sprawdzić. Okazało się, że drzwi były otwarte a chatka prawdopodobnie była jedną z tych, które stoją w górach dla przemoczonych i zmarźniętych podróżników...takich jak my. Zawsze marzyłam, żeby się w takiej chatce zatrzymać, jednak wcześniej nie miałam takiej okazji, przytrafiła się dopiero teraz. Zrobilismy prowizoryczne zamknięcie od wewnątrz (to chyba ten niedźwiedź namieszał nam w głowach:) i zjedliśmy kuskus z sosem, zrobiony na ognisku. W plecaku znalazłam jakieś ocalałe ciuchy; jedyne, które nie były przemoczone, a resztę wywiesiliśmy wszędzie gdzie się dało, mając nadzieję, że rano wyjdzie słońce i wszystko wyschnie. To był jeden z moich lepszych noclegów, mimo że może nie było najwygodniej, bo spaliśmy na drewnianej podłodze to jednak miało to w sobie jakiś urok - drewniana chatka w otoczeniu gór, w której byliśmy tylko my a w obrębie wielu kilometrów nikogo. 
   Rano wyszło upragnione słońce. Przewiesiliśmy nasze ciuchy na zewnątrz, a ja umyłam włosy w lodowatym źródełku. Po jakimś czasie przyszli ludzie, którzy z chatką byli bardziej zeznajomieni niż my. Spytali nas czy w niej spaliśmy i czy wszystko było dobrze, po czym szczęśliwi nalali nam po kieliszku jakiegoś trunku. Spędziliśmy z nimi trochę czasu, po czym udaliśmy się na jagody, których przed chatką było pełno - a było to nasze jedyne śniadanie, bo zapasy, niestety, się skończyły. Wszystko zdążyło nam wyschnąć, a my spakowaliśmy się i udaliśmy w dalszą drogę na dół.





   W Małej Fatrze, mimo fatalnej pogody, spędziliśmy miłe chwile. Siedziałam sobie przed tą "naszą" chatką i myślałam o tym, że właśnie tutaj - na łonie natury, w otoczeniu zwierząt i w odizolowaniu od tłumów, czuję się całkiem swobodnie. I, co może trochę dziwne - chyba dużo bezpieczniej, niż na dole...

niedziela, 12 sierpnia 2018

Rumunia, Góry Rodniańskie, Pietrosul (2300m n.p.m) i ewakuacja

"Każda góra to odrębny świat, świat nieogarniony jak kula ziemska"
_________________

   Zawsze patrząc na nie z dołu, odczuwam pewien dreszcz. Widzę piękno, którym dysponują i siłę, w którą są wyposażone. Istnieją góry wysokie i wybredne, które przyjmują tylko nielicznych; z dokładnością doszukują się ludzkich błędów a za każdy z nich karają śmiercią. Są też góry niższe, bardziej wyrozumiałe i spokojniejsze, ale dalej pozostają tylko i aż górami. Jednych przyjmują, innych zabierają, jednym dają niezapomniane przeżycia, innych wyłącznie męczą. Dobierają ludzi, których chcą przyciągnąć a przyciągając - robią to bardzo skutecznie. Często jednak, pomimo ich siły, otaczają jakąś troską. Pozwalają się zdystansować, odsuwają problemy dnia codziennego. Tworzą wokół człowieka pewnego rodzaju otoczkę - coś jakby mały, okrągły świat, w którym istnieje tylko "tu i teraz".

   Do Rumunii wybraliśmy się autostopem, w weekend majowy. W tym samym czasie odbywały się wyścigi autostopowe, więc pierwszego dnia nasze łapanie zakończyło się już o szesnastej, po poznaniu ludzi, którzy zaproponowali nam piwo. Wieczorem stworzyliśmy małą osadę przed granicą ze Słowacją, w której rozbiliśmy się razem z kilkorgiem innych autostopowiczów. Na drugi dzień łapanie szło nam całkiem przeciętnie. Przejechaliśmy wprawdzie całą Słowację, ale nie dostaliśmy się już dalej. Ostatecznie jednak taka  kolej rzeczy była całkiem trafiona; na granicy z Węgrami spotkaliśmy ludzi, którzy podobnie jak my jechali do Rumunii. W czwórkę udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. Mapa wskazywała jeziorko w otoczeniu gór, na które dość szybko dotarliśmy. Poranek dnia kolejnego był bardzo męczący, autostopowiczów na drodze było sporo i jedna parka łapała bezskutecznie już sześć godzin. My jednak udaliśmy się w inne miejsce, gdzie też staliśmy dosyć długo. Dopiero czwartego dnia podróży dotarliśmy w miejsce docelowe. Długą drogę przejechaliśmy z pastorem, który jechał akurat do Maramures, co było naszym ogromnym szczęściem.

 Widok na Góry Rodniańskie

Nocleg przed granicą z Węgrami

   Naszym celem były Góry Rodniańskie w północnej Rumunii, a punktem wypadowym Borsa; miejscowość leżąca u podnóża Karpat Marmaroskich i Gór Rodniańskich. Po zrobieniu zapasów jedzenia, udaliśmy się na wyprawę. Szliśmy w kierunku najwyższego punktu - góry Pietrosul, mającej 2300m n.p.m. Na początku droga była raczej mało wymagająca. Przez długi czas szliśmy przy zabudowaniach, mijając co chwilę pastwiska z krowami czy owcami. Później zaczęły się już dziksze tereny, a przez praktycznie całą drogę prawie nikogo nie spotkaliśmy. Dopiero przed samym podejściem szczytowym była grupka polaków, którzy właśnie schodzili. Zamieniliśmy z nimi kilka słów. "Ciężko?" Podejście nie wyglądało na najłagodniejsze. "Wejście nawet spoko, jeden kawałek dość stromy i generalnie bardzo dużo śniegu, ale nie najgorzej. Przy zejściu trochę ślisko, przez tą łagodniejszą część drogi polecamy zjazd na tyłku, bo wychodzi lepiej niż schodzenie na nogach". Nieco odstraszało nas pochmurne niebo, ale podejście nie było długie, więc postanowiliśmy wejść. Wcześniej jednak padło zdanie "a może by tak wziąć tam karimatę i zjechać na niej..." i odpowiedź "zróbmy to". Zostawiliśmy więc pod szczytem plecaki a na górę wzięliśmy tylko to, co było nam potrzebne. Ziemię pokrywała duża warstwa śniegu, ale z podejściem nie było większych problemów. Całkiem dobrze mi się szło i z dużą przyjemnością pokonywałam kolejne metry.

Jezioro Lacur lezer

Wejście na szczyt

  Punkt pierwszy (wejście na szczyt) - zaliczony. Pozostało zejście. Przez chwilę patrzyłam w dół. Góry zawsze ogarniały mnie czymś w rodzaju strachu, a mimo to ciągnęło mnie do nich. Jednak zawsze, bez wyjątku, poruszałam się po nich ze wzmożoną ostrożnością. Teraz miałam zasmakować czegoś innego. Zjazd na karimacie był przeżyciem, które zapamiętam na długo i o którym będę mówiła z uśmiechem na ustach, ale jednocześnie takim, którego bym chyba nie powtórzyła. Przy zjeździe towarzyszyły mi różne emocje, chwilami się śmiałam, a chwilami przeżywałam momenty drobnej grozy. Pierwszy raz posmakowałam gór z zupełnie innej strony. Był to wyjątkowy obraz... Wyjątkowe ujęcie mojego życia... Patrzysz w dół, widzisz piękne widoki, tak bardzo odległe od ciebie, na dole zamarźnięte jeziorko... Siedzisz na tej karimacie i jedziesz. W rezultacie zjeżdżasz na sam dół dużo szybciej, niż gdybyś schodziła. Oczywiście przez całą drogę towarzyszyło nam skupienie i używanie "hamulców", aby nie rozpędzać się za bardzo. Wydaje mi się, że całą drogę w dół zjechaliśmy w miarę możliwości ostrożnie i bez żadnych niebezpieczeństw. Zrozumiałam tych ludzi, którzy pobijają rekordy wysokościowe z jazdy na...jabłuszku. To muszą być świetne przeżycia! 

   Na tej wysokości było dość zimno, więc zdecydowaliśmy się zejść trochę niżej. Tam też rozbiliśmy namiot i szybko się ogrzaliśmy w słońcu i upale, którego na górze nie było.

   Uświadomiłam sobie, że góry pochłaniają mnie coraz bardziej. Że kiedyś były tylko moim odpoczynkiem, czymś, co lubiłam. Teraz myślę o nich nie tylko w ich towarzystwie, ale także na nizinach. Są jakąś sporą częścią mojego życia. Nie najważniejszą, nie taką, która stoi wysoko w hierarchii wartości. Ale taką, bez której inne moje wartości byłyby jakieś niepełne. Nie potrafię stwierdzić, kiedy dokładnie je pokochałam. To przyszło stopniowo. Po wejściu na Pietrosul poznałam je także z kilku innych stron...


środa, 27 grudnia 2017

Łotwa! Czyli "jak podróżować szczęśliwie"

Chyba każdy z nas marzy niekiedy, by uciec od realności. Tak po prostu. By zapomnieć o tym, co prawdziwe, codzienne, przytłaczające lub po prostu zwyczajne. I o ile długie ucieczki to tylko skutki strachu, tak chwilowe i dające szczęście są niezapomniane i potrzebne.

Są różne rodzaje podróży. Osobiście doświadczyłam wielu z nich; były podróże po to, by przeżyć przygodę, by poznać nowych ludzi, by zapomnieć, by być po prostu wolną, by zobaczyć nowe miejsca, odkryć w sobie nowe cechy, zdobyć doświadczenie; niezbędne w tym, co planuję na przyszłość lub poćwiczyć kondycyjnie w górach. Są też podróże, które pozornie nie mają konkretnego celu a paradoksalnie dają najwięcej. To właśnie jest ten rodzaj podróży, który kocham najbardziej.

Planowaliśmy ten "ostatni wakacyjny wyjazd gdzieś", ale w zasadzie nie wiem, co mnie podkusiło, by faktycznie jechać. Moja podróż na Ukrainę przedłużyła się i zastanawiałam się, czy jednak nie odwołać kolejnego wyjazdu. Czułam jednak niedosyt, więc wróciłam do domu na dwa dni i pojechałam dalej. Spotkaliśmy się dzień przed wyjazdem, nie wiedząc praktycznie gdzie jedziemy i po co jedziemy. No i tak się zaczęła podróż zupełnie inna od wszystkich podróży. Pierwszy też raz poznałam kogoś, kto chciał podróżować w taki sam sposób, jak ja. Bez żadnego kompletnie pośpiechu. W zasadzie nie liczyła się tutaj nawet sama podróż... To nie była chęć poznawania nowych miejsc, a coś w stylu życia w jakimś innym, równoległym świecie, gdzie nie istniało nic, czym można by się przejmować.

Teraz, gdy miałabym opisać tę podróż, to chyba wszystkie emocje, żarty i podekscytowanie zrozumiałyby tylko dwie osoby - te osoby, które w tej podróży uczestniczyły. I chyba na tym to wszystko między innymi powinno polegać-na tym, aby robić coś w ten sposób, by dawać sobie radość. Życie nie powinno być jak rozpędzona lokomotywa-nie powinniśmy wiecznie gnać do przodu, chwytać własne osiągnięcia i gonić "więcej". "Więcej" to ogromne słowo-takie, które wraz z posiadaniem staje się jeszcze ogromniejsze...które błyskawicznie zmienia swój zasięg. Wydaje mi się, że człowiek potrzebuje równowagi, którą czasem trudno jest mu zapewnić. Jeśli będzie wyłącznie głęboko oddychał, napawał się tym, że nic nie posiada i cieszył chwilą obecną - nie dojdzie do celów, które są ważne. Jeśli będzie wyłącznie dążył do celów, pędził do osiągnięć-nie będzie szczęśliwy. Wykończy się. Trudno jest czasem i biec i oddychać...a im szybciej biegniemy, tym bardziej oddech staje się ciężki.

Jeśli miałabym odpowiedzieć komuś na pytanie „jak podróżować, aby być całkowicie szczęśliwym?” odpowiedziałabym, że wszystko zależy od nas. Nie ma żadnych z góry ustalonych norm udanej podróży. Mnie najbardziej urzeka brak pośpiechu. Odkryłam też, że pośpiech niekoniecznie jest uzależniony od czasu. Na wyjazd mieliśmy tylko tydzień, a podróżowaliśmy tak, jakbyśmy mieli tego czasu dużo więcej. Wstawaliśmy wtedy, gdy mieliśmy ochotę – czasami rano, czasami po południu, później składając jeszcze przez godzinę namiot i zachodząc na wylotówkę gdy zaczynało się ściemniać. Ciężko było nam przejechać dziennie więcej niż 50 kilometrów, ale kto by się tym przejmował… Nie zwiedzaliśmy żadnych miast. Spędziliśmy sporo czasu w Parku Narodowym Gauja, siedząc przy ognisku, przy rzece lub w namiocie. Błądziliśmy, zrywaliśmy jabłka z sadu i próbowaliśmy oswoić owce na pastwiskach, a potem potrafiliśmy leżeć przez kilka godzin na trawie i po prostu cieszyć się chwilą. I na pytanie „co zobaczyłaś na tej Łotwie?” odpowiem „w sumie to tylko Gauję, ale i tak była to chyba najlepsza podróż w życiu”.




I chyba pierwszy raz wyniosłam tyle pod względem wewnętrznych aspektów, miałam możliwość odpowiedzenia sobie na pytania, na które przez dłuższy czas unikałam odpowiedzi i przyznać się przed samą sobą do pewnych błędów, które popełniałam. I myślę, że ważny jest w życiu postój i chwile na zebranie myśli. Ostatecznie – podróże zawsze mają swój cel, nie zawsze jednak ustalamy go my.  

sobota, 18 listopada 2017

Ukraina cz. III czyli to co kocham najbardziej-góry!

"Uporczywe są pęta... Przeszkody są wielkie. Łańcuchy, które ograniczają moją wolność... Przywiązałem się do nich zbyt mocno. Nie są już dla mnie łańcuchami, stały się ozdobami. Zrobione są ze złota, są bardzo cenne. Lecz serce mnie boli, bo z jednej strony chcę wolności, a z drugiej nie mogę przerwać łańcuchów, które nie pozwalają mi być wolnym. Te łańcuchy, te przywiązania, te relacje, stały się moim życiem. Nie mogę wyobrazić sobie siebie bez mojej ukochanej, bez moich przyjaciół. Nie mogę wyobrazić sobie siebie samego, w głębokiej ciszy. Moje pieśni też stały się moimi kajdanami, więc serce mnie boli, kiedy próbuję je zerwać. Nie pragnę niczego prócz wolności"/Osho "Wolność"

I tak właśnie zatapiamy się w marzeniach, nie realizując ich, bo za bardzo lubimy marzyć, aby móc je stracić.
______________________________________________
Dojechałam do Tarnopolu w południe, ale już wtedy, nie przejmując się za bardzo noclegiem, poszłam zwiedzać miasto. I niewątpliwie był to mój błąd; z moim zorganizowaniem bywa różnie. Gdy doszłam na tzw. Staw Tarnopolski (jezioro w centrum miasta), spędziłam tam sporo czasu, napawając się cudowną samotnością i pięknym widokiem. Zatopiłam się w marzeniach i planach na najbliższy czas.

"Staw Tarnopolski"

I tak nastał wieczór, a ja zostałam bez noclegu. Zaczęłam więc krążyć nieco bezcelowo po mieście, aż trafiłam na dworzec autobusowy, gdzie usiadłam trochę zrezygnowana i, jako że przeszłam już bardzo dużo kilometrów, postanowiłam że zostanę tam do rana. I tak oto poznałam Ivana! Ivan jest Ukraińcem, który dużo czasu spędził w Polsce, pracując przy zbiorach owoców. Miał wielogodzinny postój w Tarnopolu, więc stwierdził, że się mną zaopiekuje! I rzeczywiście się opiekował (przechodząc przez ulicę, po kilka razy powtarzał mi, że mam uważać i się go trzymać!). Przegadaliśmy w zasadzie całą noc, zmrużyłam oko na niecałą godzinę, ale nie czułam jakoś szczególnie mojego zmęczenia. Gdy Ivan pojechał, udałam się na poszukiwania wi-fi i znalazłam nocleg. Jedynym problemem było to, że hostel znajdował się na obrzeżach i miałam do niego około 10 kilometrów. "No cóż-idziemy! Po nieprzespanej nocy, wielokilometrowy marsz jest tym, czego potrzebuję!". A gdy doszłam-padłam. Dosłownie, padłam na łóżko i przespałam kilka godzin, a potem stwierdziłam, że warto zrobić pranie, mimo że do następnego dnia i tak nie wyschnie. A po praniu...znowu poszłam spać! Nie czułam jednak, że zmarnowałam ten dzień. Dobrze było odpocząć. 

Droga do hostelu

"Zrozumieć Ukrainę"... Ten akurat psiak został przy mnie wyrzucony z samochodu. Podszedł, przytulił się i poszedł dalej. I nie było to raczej niczym nadzwyczajnym. Problem bezdomności na Ukrainie istnieje na ogromną skalę, psy trzymają się w małych stadach i Ukraińcy niestety zazwyczaj nie są pozytywnie do nich nastawieni, bo te nierzadko atakują. 

Ukraińskie "targi uliczne", gdzie sprzedawane są produkty z własnych, przydomowych gospodarstw, polecam coś kupić;) 

Na drugi dzień umówiona byłam z Łukaszem, z którym pojechać miałam do Truskawca, a następnie udać się w góry. Gdzieś tam wewnątrz mnie tkwił drobny niepokój, jako że ostatnia osoba, którą poznałam na grupie autostopowiczów, nie okazała się zbyt słowna, uczciwa i "w porządku". Jednak już po kilku chwilach okazało się, że z Łukaszem jest inaczej. Jako że na miejsce zajechaliśmy późno, pierwszy wieczór spędziliśmy oglądając film, a na drugi poszliśmy zwiedzać Truskawiec, zahaczając także o pobliski Drohobycz-miasto urodzenia Bruno Schulza (jak się okazało-krążyli tam ludzie, które przyjechali tam właśnie w celu "szukania śladów autora"). Jako że Łukasz spędził na Ukrainie już sporo czasu, zebrałam od niego kilka ciekawych informacji i udało mi się bliżej poznać kraj, a wiedzę miał niemałą.

Ukraina jest krajem pomników, w większości bardzo zadbanych i okazałych. Na zdjęciu pomnik Stepana Bandery w Truskawcu

Wnętrze cerkwi św. Jura w Drohobyczu (pochodzącej z przełomu XV i XVI wieku) - jednej z cenniejszych zabytków sakralnej architektury drewnianej ziemi lwowskiej

Jednak dopiero na następny dzień spełnić się miały moje pragnienia i w końcu miałam napawać się pięknem przyrody i górami! A tego właśnie potrzebowałam po ostatnim tygodniu spędzonym w miastach Ukrainy. Łukasz zaplanował, że wejdziemy na jeden ze szczytów - Lopate. Spieszyliśmy się trochę, bo niebo się ściemniało i istniała prawie stuprocentowa pewność, że będzie padało.
I tak powoli moja podróż dobiegała końca. Ostatnią noc na Ukrainie spędziłam we Lwowie -na dworcu, słuchając głosów burzy i zapierdzielających kropel deszczu. Do domu miałam wrócić jednak tylko na dwa dni, bo w planach była kolejna podróż; i ostatnie chwile przed studiami, które trzeba było jak najlepiej wykorzystać.

Szczyt

"Góry upajają. Człowiek uzależniony od nich jest nie do wyleczenia. Można pokonać alkoholizm, narkomanię, słabość do leków. Fascynacji górami nie można"


Czego się nauczyłam, jakie wnioski wyciągnęłam? Te pytania zadaję sobie w zasadzie po każdej podróży. Czy lepiej poznałam siebie? Raczej nie. Ale na pewno przemyślałam pewne sprawy i spojrzałam na życie z innej perspektywy. Czas na przemyślenia pozwolił mi także zebrać moje rozsypane skrawki zawziętości i determinacji i stawić czoła wszystkiemu, co planuję w przyszłości a także zrozumieć, że nie wszystko w życiu przychodzi na skinienie palcem. Będąc sama, odkryłam też, że brakuje mi nieco zwykłej codzienności, a rzadko tego doświadczałam w podróży. Do domu wracałam z uśmiechem, przygotowana na spacer z moim psem, spędzenie czasu z rodziną i w stajni; przy ukochanych zwierzętach. Jak już wspomniałam-miały być to jednak tylko dwa dni. Po prawie trzech tygodniach w podróży, już przygotowywałam się na kolejnego, krótszego tym razem tripa...:)